Dziś pojęcie „toksyczny człowiek” jest powszechnie znane, jednak czy równie powszechna jest świadomość negatywnego wpływu ludzi o takiej postawie ? Kampania przeciw palaczom rozpoczęła się wiele lat temu od informacji o szkodliwości palenia. Pojawiło się wówczas nawet pojęcie „biernego palacza”. Czy nie słusznym byłoby budowanie społecznej świadomości o szkodliwym wpływie jaki mają toksyczni ludzie ? Skutki psychicznych toksyn jakie wytwarzają początkowo mogą być niezauważalne, ale z czasem podobnie jak nikotyna zatruwa organizm, psychiczne toksyny niszczą psychikę.
Lilliana Glass w swojej książce „Toksyczni ludzie” tak ich opisuje :„Toksycznym człowiekiem jest każdy, kto uprzykrza ci życie, kto nie wspiera cię, nie zachęca do rozwoju, każdy kogo nie cieszą twoje sukcesy, kto nie życzy ci dobrze. Człowiek taki w istocie udaremnia twoje dążenie do szczęśliwego i twórczego życia.” Dodałbym tu jeszcze tych, którzy wiecznie mają jakieś problemy i trudności. W ich narracji praktycznie zawsze dominuje narzekanie i demonstrowany ból. Często można od nich usłyszeć : „nawet nie wyobrażasz sobie jak jest mi ciężko”. Ich postawa motywowana jest głównie potrzebą wyzwolenia współczucia i pokazania, że to oni bardziej cierpią niż inni. W ten sposób zaspokajają potrzeby swojej destrukcyjnej psychiki, podobnie jak palacz zaspokaja swój głód palenia.
Psychiczne toksyny jakie wytwarzają toksyczni ludzie odkładają się zarówno w nich samych, jak również w psychice innych. Na początku mogą nie powodować negatywnych skutków, ale z czasem, kiedy jest ich coraz więcej, potrafią niekiedy bardzo silnie zakłócać pracę psychiki. Bez trudu można rozpoznać psychoterrorystę , z racji jego jednoznacznie agresywnej postawy, ale już rozpoznanie toksycznego człowieka może sprawiać trudność. Toksyny jakie wysyła innym mogą być zakamuflowane w „gładkiej” i miłej postawie.
Czy wzorem kampanii antynikotynowej nie słusznym byłoby mówienia głośno, w różnej formie, o szkodliwości toksycznej postawy, o tym czym się przejawia ? Nikotyna niszczy zdrowie, a psychiczne toksyny niszczą psychikę człowieka. Nie tylko ograniczają jego życiową skuteczność, często odbierając mu radość życia, ale również w wyniku ich działania ulegają pogorszeniu relacje z innymi. Uznając wykazaną przez współczesną naukę zależność pomiędzy zdrowiem, a stanem psychiki, można mówić, że psychiczne toksyny mają również wpływ na zdrowie.
Jeszcze piętnaście lat temu nikt nie przypuszczał, że możliwy będzie zakaz palenia w miejscach publicznych. Dzięki konsekwentnej kampanii antynikotynowej możliwe stało się wprowadzenie tak poważnych ograniczeń. Być może budowanie świadomości społecznej o szkodliwości psychicznych toksyn przyniesie podobne rezultaty. Pojawia się tylko pytanie, kto miałby rozpocząć taką kampanię ? Walkę z nikotyną zainicjowali lekarze, którzy dostrzegli negatywne skutki palenia. Czy walkę z psychicznymi toksynami nie powinni zainicjować psychologowie, psychiatrzy i pedagodzy ? Osobiście bardzo liczę na te środowiska.
Oczekując na stosowne działania w tym zakresie, może warto skorzystać z doświadczeń innych. Dla przykładu wielu Chińczyków nosi przy sobie mały nożyk, który ma odstraszać zło. Chińskim dzieciom zawiesza się u stóp dzwonki, a Pers słysząc toksyczną uwagę, dotyka ostrza szpilki. Z kolei w środkowej Europie są miejsca, gdzie ludzie noszą woreczki z solą i pieprzem. Sól dla „wypalenia” oczu każdemu, kto patrzy na nich krzywo, zaś pieprz do „wykichania” toksycznych myśli skierowanych przeciwko nim.
Moje osobiste doświadczenia pokazują, że niezbędne jest rozważne wykorzystywanie własnej empatii w relacjach z innymi. Cecha ta, tak ważna w komunikacji międzyludzkiej, stanowiąca wręcz jej fundament, może stwarzać jednocześnie sprzyjające warunki dla przyjęcia psychicznych toksyn, jakie wysyłają inni.
Moim zdaniem, to kolejny i niezmiernie ważny powód, dla którego tak bardzo ważne jest budowanie społecznej świadomości w zakresie tego czym są psychiczne toksyny, i jaki jest ich skutek działania. Wielu ludzi w obawie przed nimi całkowicie rezygnuje z empatii w relacjach z innymi. W ten sposób często „wylewają dziecko z kąpielą”. Nie dopuszczają do empatycznej komunikacji, co znacznie zubaża ich relacje. Nie dopuszczają do bliższych relacji z tymi, którzy mogą wnieść coś ważnego w ich życie, a którzy jednocześnie nie są toksyczni.
Na moje pytanie jakie skierowałem do siedemnastolatki, co byłoby ci pomocne, abyś poczuła się lepiej i miała większą motywację usłyszałem: „zwolnienie z życia”. Nie będę ukrywał, że przez chwilę zupełnie nie wiedziałem co powiedzieć. Byłem pod wrażeniem, że można w tak krótkiej formie, a jednocześnie tak bardzo dosadnie wyrazić lęk przed życiem. Dotyka on nie tylko siedemnastolatki, z którą rozmawiałem, ale wielu młodych ludzi. Co prawda lęk przed życiem nie zawsze jest uświadamiany, ale zawsze odbiera wiarę w siebie i motywację do podjęcia wyzwań jakie niesie ze sobą życie. Widać to m.in. wśród młodych ludzi, którzy starają się w nieskończoność odwlekać moment opuszczenia rodzinnego domu.
Istnieje powszechne i niestety mocno ugruntowane przekonanie, że to jak człowiek ocenia siebie, na ile wierzy w siebie, zależy w dużej mierze od środowiska w jakim żyje, od ludzi, wśród których przebywa, od pozycji społecznej jaką zajmuje. Psychologowie społeczni w licznych badaniach w pełni to potwierdzają. Kiedy czytam ich opracowania, być może się mylę, ale odczytuję w ich słowach dozę satysfakcji kiedy stwierdzają, że poczucie własnej wartości człowieka, a co za tym idzie jego wiara w siebie, zależy przede wszystkim od świata zewnętrznego. Zapewne budują w ten sposób swój naukowy autorytet potwierdzając jedynie wcześniej przyjętą tezę, nie dając w ten sposób chociażby odrobiny nadziei, że może być inaczej.
Zależność ta podbudowywana jest przez wszechobecną reklamę różnych dóbr materialnych. Często mówi ona jak będziesz miał to, albo tamto, to będziesz najlepszy, a zakup tego będzie przejawem twojej mądrości. I tak współczesny człowiek uwarunkowuje swoją życiową satysfakcję od świata zewnętrznego, od tego co ma i jak wygląda w porównaniu do innych. To w świecie zewnętrznym umiejscowiło się dziś źródło wiary w siebie. Wtedy czuję siłę psychiczną, kiedy podobnie jak inkubator dla niemowlaków, otaczająca mnie rzeczywistość spełni określone warunki. Ich brak wyzwala lęk i myśli o zwolnieniu z życia, odbierając motywację do większej aktywności i otwartości na pojawiające się możliwości i szanse. Wysoki poziom lęku sprawia, że nie tylko trudno dostrzec te możliwości i szanse, dodatkowo cały potencjał intelektualny zaangażowany jest w poszukiwaniu argumentów uzasadniających ten beznadziejny stan rzeczy.
Franklin D. Roosvelt powiedział, że „Jedyną rzeczą jaką powinniśmy się bać jest lęk.” Chyba już najwyższy czas, aby podjąć działania na rzecz walki z lękiem, tym bardziej, że poza doświadczeniami psychologów społecznych, są również inne, napawające nadzieją. Człowiekiem, który swoim życiem pokazał, że można pokonać lęk mimo tego, co niesie ze sobą świat zewnętrzny, jest Viktor Frankl. W latach trzydziestych XX wieku ukończył psychiatrię na wiedeńskiej uczelni. Kiedy wybuchła wojna został zesłany do obozu koncentracyjnego. Po wojnie, swoje obozowe doświadczenia opisał w licznych pracach naukowych. Jego szczególnym osiągnięciem było odkrycie, że pomiędzy bodźcem, czyli tym, co ma na nas wpływ, a naszą reakcją jest sfera – przestrzeń w naszym umyśle, którą możemy kształtować. W ten sposób możliwe jest budowanie niezależności – autonomii od świata zewnętrznego. Kiedy przebywał w obozie zagłady, gdzie życie jego było zagrożone praktycznie w każdej minucie, potrafił tak wpłynąć na stan swojego umysłu, że nie było w nim lęku, tylko wiara w to, że przeżyje, i że będzie jeszcze nauczycielem akademickim. Rzeczywistość (bodziec) w jakiej przebywał, która było jednoznacznie zagrażająca, nie determinowała jego stanu umysłu.
Dobrze pamiętam pozytywny wpływ doświadczeń Viktora Frankla na moje działania na rzecz opanowania lęku, kiedy leżałem w szpitalu walcząc z rakiem. Dzięki poznanym wcześniej ćwiczeniom, „dotykałem” stanu kiedy to, ani chemia sącząca się w moje żyły, ani brak włosów, ani umierający chorzy, nie mieli wpływu na mój stan umysłu. I nie był to akt wyparcia lękowych doznań.
Czy dzisiaj nie powinniśmy sięgnąć do doświadczeń Viktora Frankla i wykorzystać je w programach edukacyjnych ? Problemem pozostaje jedynie postawa tych, którzy decydują o edukacji dzieci i młodzieży. Najpierw oni sami powinni uwierzyć, że możliwe jest budowanie ich własnej autonomii – niezależności od świata zewnętrznego, co prowadzi do nieuwarunkowanego nikim i niczym poczucia własnej wartości i wiary w siebie.
Pamiętam, jak włączyłem się w poszukiwanie pracy dla mojej znajomej. Chciałem jej pomóc szczególnie dlatego, że była to osoba, według mojej oceny, o wysokich kompetencjach, ale zupełnie nie wierząca w siebie. Po kilku dniach przekazałem jej propozycję pracy, jaką znalazłem u mojego znajomego, ona miała tylko telefonicznie umówić się na wstępną rozmowę. Kiedy zadzwoniłem do niej po tygodniu z pytaniem czy zadzwoniła, czy może już pracuje, okazało się, że nie zadzwoniła i powiedziała mi jedynie : „intuicja podpowiada mi, że nie poradzę sobie w tej pracy”. Uświadomiło mi to, jak łatwo możemy pomylić intuicję z podszeptami naszych lęków.
O intuicji napisano już bardzo wiele. Zjawisko to jest obiektem badań naukowców. Praktycznie wszyscy zgodnie twierdzą, że efektem działania intuicji jest myśl jaka pojawia się nagle. Stąd często określana jest mianem „olśnienia”, „efektem aha” lub „eureka”. Myśl intuicyjna powstaje na bazie wiedzy, informacji, do której nie ma dostępu nasza świadomość. Wiele ważnych odkryć jakie dokonał człowiek pojawiło się właśnie drogą intuicji. Noblista Melvin Calvin tak opisuje moment w jakim znalazł rozwiązanie problemu, kiedy prowadził badania nad fotosyntezą : „To stało się zupełnie znienacka i również znienacka, w czasie liczonym w sekundach, struktura łańcucha węglowego stała się dla mnie jasna.” A miało to miejsce, kiedy naukowiec siedział „bezmyślnie” w samochodzie czekając na żonę, która robiła zakupy.
Każdy bardzo dobrze zna proces myślenia jaki ma miejsce w naszej świadomości. Analizujemy informacje, rozpatrujemy różne warianty, korzystamy z naszej wiedzy i doświadczeń, aby na koniec podjąć decyzję, lub dokonać wyboru. A kiedy już to zrobimy, jesteśmy przekonani, że jest to efekt naszego racjonalnego, świadomego myślenia. Tymczasem jak twierdzi dr Joanna Trzópek powołując się na wiele badań ( o czym mówi również wielu innych naukowców) „to, co sobie uświadomimy jako naszą decyzję, wybór, intencję czy zamiar, zostało już wcześniej przygotowane przez nieświadomość”. Wynika z tego, że nasze świadome myślenie nie jest autonomiczne. Co prawda możemy sobie mówić, że podjąłem taką, a nie inną decyzję bo tak chcę, ale nie zdajemy sobie sprawy z tego, że to „chcenie” powstało poza naszą świadomością.
Skoro zarówno myśl intuicyjna, jak i nasze, tak zwane racjonalne myślenie ma swoje źródło w nieświadomości, to czy są to te same źródła ? Moja znajoma uznała, że tak, stąd decyzję o nie podjęciu zaproponowanej przeze mnie pracy, potraktowała jako efekt jej intuicji, czyli najbardziej wiarygodnego źródła. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak działają ukryte w nieświadomości lęki i wynikłe z nich przekonania. Nawet niezidentyfikowane na poziomie świadomości, kierują naszym zachowaniem i postawą, wpływają na nasze decyzje i wybory, co jednoznacznie wykazała współczesna nauka. Tak ukształtowała nas ewolucja, nadając priorytet mechanizmom , które przypisane są naszemu dychotomicznemu ego, którego celem jest przede wszystkim przetrwanie, a nie rozwój, czy poczucie życiowej satysfakcji i spełnienia.
Myśl intuicyjna powstaje na bazie wiedzy, do której nie ma dostępu nasza świadomość. Dzięki nieograniczonym zasobom tej wiedzy, myśl intuicyjna pozwala osiągnąć „optymalne doświadczenie”. Tak nazywa je amerykański psycholog Mihaly Csikszentmihalyi i opisał je w swojej książce „Przepływ”.
Pozostaje jedynie pytanie: Jak odróżnić intuicję od podszeptów naszych lęków – od głosu naszego ego ? Jak optymalizować nasze doświadczenia ? Nie jest to łatwe, ale możliwe. Budując świadomość samego siebie, czyli nabywając umiejętność „czytania” własnych uczuć, można z czasem nauczyć się identyfikować myśli, które są produktem naszego ego. Ten pozytywny efekt samoświadomości mam okazję obserwować wśród moich klientów, w czasie prowadzonego przeze mnie Treningu Osobistego Potencjału. Polecam im „ zasadę ograniczonego zaufania do własnych myśli”, którą od lat sam stosuję. Kiedy tylko zidentyfikuję w moich myślach lęk, po prostu „nie wchodzę” w nie.
Moim zdaniem każdy, kto zainteresowany jest doskonaleniem jakości swojego życia, powinien zacząć od budowania świadomości samego siebie. A kiedy zacznie odróżniać „produkt ego”, od myśli intuicyjnej poczuje motywację, która nie odwróci go już od drogi budowania „optymalnego doświadczenia”. „Któż usiłowałby fruwać z maleńkimi skrzydłami wróbla, gdy dano mu potężną moc orła?” (Kurs Cudów).
Z uwagą czytam komentarze jakie pojawiają się na różnych blogach. Poza stroną merytoryczną tych wypowiedzi interesuje mnie przyjęta przez komentatorów strategia myślowa. Wynika to z moich zainteresowań ludzką psychiką. To ona dyktuje sposób w jaki myślimy o innych, wypowiadamy się na temat tego, co mówią i piszą. Z wieloletniej lektury komentarzy wyłonił mi się czytelny obraz charakterystycznych strategii myślowych jakie towarzyszą komentatorom.
Pierwsza strategia podyktowana jest pytaniem : „co autor bloga miał na myśli ?”. Jej efektem jest komentarz, który nawiązuje do treści bloga, a jednocześnie nie ocenia samego blogera. Autor komentarza zgadza się lub nie z treścią wpisu na blogu. Wyrażając „zdanie odrębne” często przywołuje inne fakty, lub opisuje swój punkt widzenia. Z treści tych komentarzy wynika, że są on efektem głębokiej analizy treści wpisu, do którego się odnoszą.
Druga strategia podyktowana jest pytaniem, które zapewne najczęściej nie uświadamia sobie sam komentator: „z której strony przyłożyć blogerowi ?”. Treści komentarzy z tej grupy zawierają głównie krytykę, i to nie tylko treści wpisu na blogu, ale i często jego autora. W zależności od umiejętności retorycznych, od inteligencji komentatora, jego wypowiedzi są mniej, lub bardziej zgrabne, zawsze jednak są wyrazem tej samej motywacji: „przyłożyć blogerowi”.
I trzecia grupa, to wpisy pod blogami, które trudno nazwać komentarzem. Ich autorzy korzystając z miejsca jakie zostało im przyznane piszą o sobie i o swoich poglądach nie związanych z treścią bloga.
Mam świadomość, że moje obserwacje nie są odkrywcze. Pokazują jedynie charakterystyczne postawy jakie prezentujemy wobec siebie na co dzień. Albo słuchamy z uwagą innych odnosząc się do ich poglądów , jednocześnie nie oceniając ich samych, albo jesteśmy nastawieni głównie na krytykę, albo mówimy przede wszystkim o sobie. Jest jeszcze jedna grupa osób, których ze zrozumiałych względów nie widać w internecie, gdyż po prostu nie zabierają głosu. Nawet kiedy mają swój punkt widzenia nie mają potrzeby, aby go upubliczniać.
Kiedy zdarza mi się komentować innych, od dawna zadaję sobie pytanie: jaką stosuję strategię? Wiem, że najlepsza jest dla mnie postawa to taka, kiedy głównie nastawiam się na słuchanie, czytanie wypowiedzi innych przede wszystkim po to, aby ich zrozumieć. Dzięki temu mogę dowiedzieć się czegoś nowego, lub potwierdzić, albo skorygować moje przekonania. Wiem jednocześnie jak bywa to trudne, kiedy do głosu dochodzi ego. Wówczas jesteśmy zainteresowani przede wszystkim potwierdzaniem własnych racji, a krytyka innych daje nam poczucie własnej wartości. Mając tego świadomość z dużą dozą tolerancji czytam komentarze, w tym również te dotyczące mojego bloga.
Czytając poradniki z zakresu rozwoju osobistego czuję opór, a nawet sprzeciw w stosunku do technik, które określam mianem powierzchownych. Mówią one, że wystarczy powtarzać sobie „jestem O.K.”, lub „akceptuję siebie w stu procentach”, i to wystarczy, aby być O.K. i czuć się akceptowanym. Nie uwzględniają mechanizmów, które mają znaczący wpływ na nasze zachowanie i postawę, a które działają poza naszą świadomością, utrudniając a niekiedy wręcz uniemożliwiając pozytywny efekt takiej afirmacji.
Dzięki współczesnym technikom badawczym dokładnie rozpoznano obszary mózgu, które aktywizują się kiedy myślimy świadomie. Neuropsychologowie jednoznacznie wykazali, że tę aktywność poprzedza praca części mózgu, która odpowiedzialna jest za procesy nieświadome. Oznacza to, że myślimy pod dyktando nieświadomości, i jest to zależność, którą potwierdzono w wielu badaniach.
Daniel Kahneman otrzymał nagrodę Nobla za to, że wykazał nieracjonalność naszego myślenia. Nasz umysł dzieli na dwa systemy : System 1 i System 2. Ten pierwszy to nasze nieświadome mechanizmy, a drugi to wszystko to, co dzieje się w naszej świadomości, w tym racjonalne, analityczne myślenie. Kahneman w swojej książce „Pułapki myślenia” pisze : „…System 1 podsuwa gotowe rozwiązania niewymagającemu Systemowi 2.” W ten sposób „Lubisz ludzi (albo ich nie lubisz), na długo zanim ich poznasz.” System 1 ma również swoje zdanie na nasz temat, narzucając je Systemowi 2. Stąd świadome powtarzanie sobie „jestem O.K.”, może być w konflikcie z tym, co „myśli” o nas System 1.
Naukowcy z Uniwersytetu Waterloo i Uniwersytetu New Brunswick poprosili badanych, by powtarzali słowa: „Jestem kochany/kochana”, a następnie sprawdzili ich nastrój i samoocenę. W grupie osób o niskim poczuciu własnej wartości zaobserwowano gorsze samopoczucie niż u osób, które nie powtarzały sobie pozytywnej frazy. Natomiast osoby mające wysoką samoocenę poczuły się nieco lepiej. Badacze poprosili również uczestników, by wypisali pozytywne i negatywne myśli o sobie. Paradoksalnie okazało się, że osoby z niską samooceną miały lepszy nastrój wtedy, gdy pozwolono im myśleć o sobie negatywnie niż wtedy, gdy musiały skoncentrować się wyłącznie na afirmacji.
W swojej pracy jako coach i trener miałem okazję poznać ludzi, którym zdecydowanie łatwiej przychodziło mówienie o swoich słabych stronach, niż o tych mocnych. Przejawiało się to zarówno większą łatwością wypowiedzi, jak i większą energią z jaką mówili opisując swoje słabe strony. Jednocześnie miałem okazję obserwować opór jaki pojawiał się w nich, kiedy mieli o sobie powiedzieć coś pozytywnego.
Czy oznacza to, że nie ma możliwości wpływu na System 1, kiedy ma on silne przekonanie, że jesteśmy niewiele warci ? Czy ktoś, kto posiada takie przekonanie, nie ma już szans na smakowanie takich uczuć jak wiara w siebie, satysfakcja i spełnienie ?
Pytania te są o tyle ważne, że jak twierdzą psychologowie, zaledwie kilka do kilkunastu procent ludzi ma w Systemie 1 (czyli tym decydującym o naszej postawie i zachowaniu, o naszych decyzjach i wyborach) przekonanie „jesteś O.K.”. Pozostali, albo starają się pogodzić z przekonaniem Systemu 1 o ich niskim poczuciu własnej wartości, albo wypierają je obudowując się różnymi zachowaniami i postawami, które mają pokazać im i światu „jestem O.K. !”.
Zależności pomiędzy Systemem 1 i Systemem 2 nie da się odwrócić, gdyż tak zaprojektowała nas ewolucja. Stąd wypieranie przekonania o niskim poczuciu własnej wartości, udawanie kogoś, kim się nie jest, zwiększa jedynie siłę oddziaływania Systemu 1. Wpływa to niekiedy bardzo negatywnie praktycznie na wszystkie sfery życia, w tym również na zdrowie.
Trudną, niekiedy bolesną, ale jedyną drogą do zmiany tego stanu rzeczy jest identyfikacja tych zachowań i postaw, które są przejawem niskiego poczucia własnej wartości, i zawyżonej potrzeby bezpieczeństwa. Obnażanie Systemu 1, ale bez krytycznej oceny, zmniejsza siłę jego oddziaływania. Mówią o tym psychologowie, powołując się na liczne badania potwierdzające to zjawisko, jak również w pełni potwierdzają to moje doświadczenia, w tym te związane z pracą nad samym sobą.
Dlatego znając te zależności, tak trudno jest mi przejść obojętnie obok propozycji zmiany jakości życia, które ograniczają się jedynie do haseł w stylu : „myśl pozytywnie”, „uwierz w siebie”, „bierz życie garściami” i.t.p. Są one dobre dla tych, którzy mają odpowiednie „oprogramowanie” Systemu 1, zawierające przekonanie „jestem O.K., jestem wartościowym człowiekiem”. Ale takich osób statystycznie rzecz biorąc jest niewiele, a na co dzień oglądamy jedynie postawy, które imitują takie przekonania.
Od ponad dziewięćdziesięciu lat realizowany jest program badawczy, którego celem jest określenie recepty na szczęście i długowieczność. W 1921 roku rozpoczął go Lewis Terman z Uniwersytetu Stanford. Dziś badania kontynuuje m.in. profesor psychologii Leslie R. Martin oraz Howard S. Friedman z Univerity of California. Efekt ich badań wielu może rozczarować.
Przyznam szczerze, że byłem zaskoczony, kiedy przeczytałem informacje o tak długo trwającym projekcie badawczym. Okazuje się, że Terman swoje badania rozpoczął od zgromadzenia szczegółowych informacji o osobowości i cechach fizycznych 1500 chłopców i dziewcząt. Zdobywał je od ich rodziców i wychowawców. Potem przez kolejne lata analizował życie tych ludzi. Wyniki tych badań pokrywają się z tymi, które zostały uzyskane przez innych w badaniach krótkoterminowych.
Okazuje się, że nie ma listy zawierającej wskazówki jak osiągnąć szczęście i długowieczność. Badacze radzą wręcz, aby się ich pozbyć . Jak wynika z ich badań ci, którzy posiadają takie listy wcale nie są zdrowsi i bardziej szczęśliwi, od tych którzy ich nie posiadają.
Brak instrukcji na osiągnięcie szczęścia nie oznacza, że badania nie przyniosły żadnych wniosków. Jednym z nich, który zresztą pojawia się również w stanowisku innych badaczy, jak i filozofów, jest stwierdzenie, że źródło szczęścia nie jest umiejscowione na zewnątrz człowieka. To nie status społeczny, pieniądze, czy władza, czynią ludzi szczęśliwymi. Ponadto badania wykazały, że dzieci pozbawione egoizmu, życzliwe wobec rówieśników, w życiu dorosłym odnosiły sukcesy zawodowe, realizowały się w małżeństwie i życiu towarzyskim. W pełni została potwierdzona zależność pomiędzy stosunkiem do innych, a poczuciem szczęścia i spełnienia.
Osobiście obserwuję tę zależność u mojej mamy, która kilka dni temu obchodziła osiemdziesiąte urodziny. To, co ją wyróżnia w sposób szczególny, ponadto, że nie wygląda na swój wiek, to jej ogromna tolerancja i życzliwość do ludzi. Jednocześnie emanuje z niej ciepło i pogoda ducha. Mimo naturalnych w tym wieku różnych dolegliwości, uważa się za osobę spełnioną i szczęśliwą.
Dlaczego, zdawać by się mogło tak prosty sposób na szczęście, jest tak rzadko wykorzystywany ?
Mocno jest przecież akcentowany w naszej religii, mówi o nim Kościół Katolicki, jak również wielu filozofów i myślicieli. Jak się okazuje potwierdzają go również wieloletnie badania psychologów, a mimo to większość ludzi cały czas pozostaje tylko w stanie marzeń o szczęściu, albo poszukuje instrukcji, podobnej do tej, która opisuje obsługę telewizora, czy telefonu. Nie zdają sobie sprawy, że szczęście wynika z określonej postawy.
Myślę, że już najwyższy czas, aby zakończyć rozważania nad źródłem ludzkiego szczęścia. Dziś potrzebny jest sposób – sposoby na przełamanie oporu jaki tkwi w nas przed otwarciem się na innych, przed byciem życzliwym wobec nich, gdyż tylko taka postawa zapewnia prawdziwe szczęście. Niemalże na co dzień w swoje pracy trenerskiej i coachingowej obserwuję jak działa ten opór. Bywa nawet i tak, że przybiera on formę agresji skierowanej na mnie, kiedy tylko wspomnę klientowi o zmianie jego nastawienia do innych. Stąd uważam, że największym problemem nie jest brak wiedzy o tym, co buduje prawdziwe poczucie szczęście, tylko opór przed zmianą naszej postawy wobec innych.
W czasie sesji coachingowej klient powiedział mi, że szef go nie lubi, co nie wpływa korzystanie na jego samopoczucie i motywację do pracy. Na moje pytanie, na jakiej podstawie wyciąga takie wnioski, powiedział jedynie, że czuje to, i że jest tego pewien. Nie potrafił opisać zachowania szefa, które jednoznacznie świadczyłoby o jego negatywnym stosunku do niego. Jednocześnie był pod wpływem silnego przekonania, co do słuszności swojej oceny. W związku z tym pojawia się pytanie, czy na pewno widział to, do czego był tak przekonany? Czy to, jak postrzegamy innych na pewno odzwierciedla ich prawdziwy stosunek do nas?
Dzięki współczesnym technikom badania ludzkiego mózgu rozpoznana jest już droga informacji płynących z naszego oka do obszarów odpowiedzialnych za obraz jaki pojawia się w naszej świadomości. Okazuje się, że nie jest on tworzony w tak prosty sposób jak ma to miejsce w aparacie fotograficznym: obiektyw „odbiera” obraz i „rzuca” go na matrycę. W tworzeniu obrazu jaki widzimy bierze udział nie tylko nasze oko ale i inne obszary mózgu. Ich udział w tym co widzimy jest znacznie większy niż sygnałów płynących z aparatu wzrokowego. Według naukowców oznacza to, że mózg tworząc obraz rzeczywistości korzysta głównie z informacji zawartych w innych obszarach mózgu. Badania wykazały, że udział tych informacji w postrzeganym obrazie wynosi aż 90 %.
Trudno w to uwierzyć, gdyż każdy z nas zakłada, że to co widzi w pełni oddaje obraz tego co postrzega. Nawet kiedy poddamy ten obraz pod wątpliwość uznając siebie za ludzi otwartych, to zaraz potem pojawiają się w naszych myślach argumenty potwierdzające nasze wcześniejsze oceny. Potem jedynie stwierdzamy, że poszukiwaliśmy innego punktu widzenia ale jak wykazała przeprowadzona przez nas analiza, to pierwotne wrażenie jest słuszne.
Psychologowie już dawno odkryli to zjawisko. W licznych badaniach „…wykazali, że nie przetwarzamy informacje w sposób bezstronny, lecz zniekształcamy je tak, by pasowały do naszych wcześniej uformowanych poglądów.” (Elliot Aronson „Człowiek istota społeczna”). Jednocześnie zaprzęgamy naszą inteligencję do uzasadnienia naszego punktu widzenia . Badacz ludzkiego myślenia Edward De Bono twierdzi, że „Człowiek wysoce inteligentny potrafi wymyślić dobrze skonstruowaną argumentację na poparcie praktycznie dowolnego punktu widzenia.”
Dobrze pamiętam historię z czasów kiedy byłem konsultantem w biurze matrymonialnym. Klient mając za sobą już dwa małżeństwa poszukiwał kolejnej życiowej partnerki. W czasie wywiadu jaki z nim prowadziłem bardzo wyraźnie wybrzmiała jego negatywna ocena kobiet. Jak twierdził rozstał się z poprzednimi żonami z powodu tego, iż były mu niewierne, chociaż jednocześnie nie opisał konkretnych dowodów, które by o tym świadczyły. Jak się okazało będąc dzieckiem przeżył rozstanie rodziców z powodu zdrady jakiej dopuściła się jego mama. Pozostał przy ojcu słuchając jego argumentów uzasadniających, że nie wolno ufać kobietom.
Ogromne wrażenie i refleksję wzbudził we mnie film „Piękny umysł”. Dziś mam go w swojej kolekcji i co pewien czas lubię do niego powracać. Pamiętam pytanie jakie się wówczas u mnie pojawiło z bardzo silnym efektem „wow” : czy na pewno widzę świat taki jaki on jest? Co prawda nie mam schizofrenii (przynajmniej tak mi się wydaje J) jak bohater filmu profesor John Nasch ale na jakiej podstawie twierdzę, że moje postrzeganie rzeczywistości nie jest niczym zakłócone ?
Dziś zamiast twardo trzymać się własnych przekonań, zadaję sobie pytanie: czy na pewno widzę świat i ludzi, takimi jacy są? Jednocześnie przestrzegam zasady „ograniczonego zaufania do własnych myśli”, gdyż dobrze wiem w jaki kanał mogą mnie wpuścić.
Chyba każdy doświadczył, albo doświadcza stanu zaangażowania w rzeczy, na które nie mamy wpływu. Dobrze jest jeżeli sprawy dzieją się zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Kiedy jednak tak nie jest pojawia się wypalająca energię frustracja, wywołująca złość, niszcząca zdrowie. Pamiętam mojego wujka leżącego w szpitalu po zawale. Kiedy go odwiedziłem oglądał akurat audycję informacyjną, w której komentatorzy omawiali sytuację na scenie politycznej. Musiałem wyłączyć telewizor, gdyż na urządzeniu monitorującym ciśnienie pojawił się niebezpiecznie wysoki jego poziom. Zbyt często staramy się wybierać i kontrolować rzeczy, na które nie mamy wpływu.
Nie mamy wpływu na to,
ile lat będziemy żyli, natomiast to,
ile w nich będzie życia, zależy od nas.
Nie mamy wpływu na piękno swej twarzy,
lecz od nas zależy, jaki będzie miała wyraz.
Nie możemy uniknąć trudnych momentów w życiu,
możemy jednak uczynić je łatwiejszymi.
Nie możemy zmienić negatywnej atmosfery panującej na świecie,
Mamy jednakże wpływ na stan naszych umysłów.
Zbyt często staramy się wybierać i kontrolować rzeczy, na które nie mamy wpływu.
Zbyt rzadko wybieramy i kontrolujemy to, co jest w naszej mocy – swoją postawę.
autor nieznany
Wezwanie do bycia sobą można odnaleźć nie tylko w poradnikach psychologicznych, możemy je usłyszeć również w szkole, w pracy, w życiu towarzyskim. Bycie sobą powszechnie kojarzone jest ze zdrową postawą będącą odpowiedzią na wszystko to, co dzieję się w otaczającej człowieka rzeczywistości. Pojawia się tu jednak problem, jak mamy rozpoznać kiedy jesteśmy sobą, a kiedy nie? Według jakich kryteriów mamy oceniać ten stan? I nią są o pytania natury filozoficznej.
Od pierwszych lat życia zawsze miałem być jakiś. Rodzice, wychowawcy pisali scenariusze dla mojej roli dziecka i ucznia. Nie pytali mnie jaki jestem, a bardziej koncentrowali się na tym, jaki mam być. Mówię tu o sobie, mając jednocześnie świadomość, jak powszechny był i niestety jeszcze jest, ten sposób kształtowania postaw młodych ludzi.
Aby sprostać oczekiwaniom jakie stawiali przed nami inni, uczyliśmy się zachowań, które zasługiwałyby na akceptację i uznanie. Robiliśmy to zupełnie nieświadomie, kierowani pierwotnym instynktem zaprojektowanym przez ewolucję. Kiedy byliśmy nastolatkami podejmowaliśmy próbę poszukiwania własnej autonomii. Nie bardzo wiedząc, jacy naprawdę jesteśmy, swoją niezależność budowaliśmy głównie w formie buntu przeciwko nakazom, schematom i tradycjom.
W kolejnych latach uczymy się nowych ról: żony, męża, matki, ojca, pracownika, szefa. Jednocześnie kierowani pierwotnym instynktem nieustannie staramy się zapewnić sobie wewnętrzną równowagę, która daje poczucie komfortu psychicznego. W tym celu przyjmujemy różne strategie. Kiedy pojawiają się negatywne emocje to albo je wyrażamy na zewnątrz, albo wypieramy. Kiedy ktoś nas skrytykuje lub nie doceni naszych starań, to albo reagujemy złością, albo unikamy tych relacji. Wszystko po to, aby osiągnąć stan równowagi, albo inaczej homeostazy.
W obliczu tych naturalnych procesów i zjawisk, pojawia się pytanie, kiedy jesteśmy sobą? Od urodzenia projektowani przez innych, potem zaangażowani w różne role, do tego sterowani przez mechanizmy, w które wyposażyła nas ewolucja, gubimy samych siebie.
Nie zapomnę jak na jednej z sesji coachingowej poprosiłem klientkę, aby wypisała role jakie pełni w swoim życiu. Potem kiedy zapytałem, a gdzie ty jesteś?, zupełnie nie wiedziała o co pytam. Powtórzyła jedynie, że jest żoną, matką, przyjaciółką, pracownikiem. Nie miała poczucia własnego Ja, własnej tożsamości. Moje doświadczenia pokazują, że jest to bardzo powszechne zjawisko.
Pojawia się tu pytanie retoryczne: czy przy takim poziomie samoświadomości można być sobą?
Poczucie własnej tożsamości jest jednym z największych wyzwań jakie stoją przed człowiekiem budującym swoją dojrzałość, a więc życiową skuteczność, satysfakcję i poczucie spełnienia. Odnajdywanie własnego, prawdziwego Ja jest procesem, i to niekiedy bardzo trudnym, stąd bardziej właściwym jest mówienie o stawaniu się sobą, a nie bycie sobą. Chyba, że dla kogoś bycie sobą utożsamiane jest tylko z komfortem psychicznym. Do tego wystarczy tylko unikanie sytuacji, ludzi wywołujących dyskomfort, albo codzienne przekonywanie siebie jaki jestem OK. Być może to o takiej formie bycia sobą słyszymy tak często…