Zgodnie z wykładnią Jana Pawła II, „pewnym i autentycznym punktem odniesienia w nauce doktryny katolickiej” jest Katechizm Kościoła Katolickiego, nazwany przez naszego Papieża mianem Konstytucji. Czytam w nim, że jako wiernemu świeckiemu przysługuje mi „prawo, a niekiedy nawet obowiązek wyjawiania swego zdania świętym pasterzom w sprawach dotyczących dobra Kościoła” (KKK, 907).
Powołując się na powyższy zapis, pragnę wyrazić moje oczekiwania wobec Kościoła Katolickiego. Nie wynikają one z mojej subiektywnej oceny, a głównie z konfrontacji postawy Kościoła z treścią Katechizmu. Dostrzegam tu niekiedy znaczącą rozbieżność.
I. Oczekuję, aby mój Kościół więcej mówił o miłości i szczęściu, a mniej o zagrożeniach.
Katechizm Kościoła Katolickiego mówi: „miłość ponad wszystko”. Przypomina zasadę pastoralną zawartą już w Katechizmie Rzymskim (opublikowanym w 1566 roku): „przede wszystkim trzeba zawsze ukazywać miłość naszego Pana, by wszyscy zrozumieli, że każdy prawdziwie chrześcijański akt cnoty nie ma innego źródła niż miłość ani innego celu niż miłość” (KKK, 25).
W obowiązującym obecnie Katechizmie z 1992 roku czytamy: „cel ostateczny człowieka stworzonego na obraz Boży – szczęście” (KKK, 16). „Gdy szukam mojego Boga, szukam życia szczęśliwego.” (KKK,1718)
Bez wątpienia mówienie o zagrożeniach, jakie czyhają na człowieka, jest ważne. Wskazywanie zła, przypominanie o nakazach zawartych w dekalogu, należy do zadań Kościoła. Nie mogą one jednak przysłaniać najważniejszej jego misji. Katechizm mówi, że „Duch Święty jest […] nadrzędnym podmiotem całej misji Kościoła” (KKK, 852). Duch Święty, którego owocami są m.in. miłość, radość i pokój.
Lęk odbiera człowiekowi możliwość odczuwania miłości i szczęścia.
Każdy człowiek wyposażony jest w mechanizm, działający poza jego świadomością, który chroni go przed zagrożeniami. To ten mechanizm monitoruje otaczającą rzeczywistość, wyzwalając odpowiednie reakcje obronne, kiedy pojawia się taka potrzeba. U osób, które posiadają zawyżony poziom lęku, reakcje te stają się nieadekwatne do zagrożeń, a nawet mogą pojawić się w chwilach, kiedy ich nie ma. Prawdą jest, o czym mówi psychologia i socjologia, że poczucie zagrożenia jednoczy ludzi. Kościół nie może jednak wykorzystywać tego zjawiska, gdyż nadaktywność mechanizmu obronnego opanowuje człowieka, angażuje jego całą uwagę, odbierając jednocześnie możliwość odczuwania miłości i szczęścia. Potwierdza to także nauka.
Być może to z tego powodu cały pontyfikat Jana Pawła II zdominowany był przesłaniem „nie lękajcie się”. Nasz Papież doskonale wiedział o tym, że poszukiwanie drogi wyznaczonej człowiekowi przez Chrystusa, a potem koncentracja na niej możliwa jest tylko wtedy, kiedy człowiek nie będzie opanowany przez lęk. Katechizm mówi, że ludzie „muszą zdążać do swego ostatecznego przeznaczenia […] przede wszystkim przez miłość uprzedzającą” (KKK, 311). Dzięki niej chrześcijanin osiąga „duchową wolność dzieci Bożych”. „ Nie stoi już przed Bogiem z lękiem jak niewolnik ani jak najemnik oczekujący zapłaty, lecz jak syn, który odpowiada na miłość Tego, który „sam pierwszy nas umiłował” (1 J 4, 19), (KKK, 1828). Z kolei Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu wiele razy (około trzystu sześćdziesięciu) zachęca wiernych, aby się nie lękali.
Współczesny świat nie sprzyja łagodzeniu aktywności mechanizmu obronnego, a co za tym idzie – obniżaniu poziomu lęku. Nakłada to dziś na Kościół szczególne zadanie: koncentrację uwagi na tym, co stanowi przeciwwagę dla lęku, czyli na miłości. To dlatego zdecydowanie częściej w czasie kazań powinny podać słowa, że „Bóg jest miłością (..) Ta miłość rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany.” (KKK,733)
II. Oczekuję, aby mój Kościół nie straszył mnie piekłem, tylko nieustannie przypominał mi o boskim potencjale, który jest we mnie i uczył mnie, jak go odkrywać.
W wyniku problemów i konfliktów, w jakich uczestniczę, zdarza mi się postrzegać siebie jako człowieka o niskiej wartości. Wówczas tracę wiarę w siebie, w swoje możliwości. Przekłada się to na pogorszenie moich relacji z innymi, w swoich działaniach popełniam coraz więcej błędów, a moje decyzje i wybory wprowadzają mnie w coraz większe kłopoty. Kiedy w takich okolicznościach dodatkowo słyszę o tym, jak wielkim jestem grzesznikiem, a do tego Kościół grozi mi piekłem, wówczas głęboko zaczynam powątpiewać w sens mojego życia.
Tymczasem Katechizm Kościoła Katolickiego mówi, że „Bóg nie przeznacza nikogo do piekła” (KKK, 1033), a moich problemów i kłopotów nie mogę traktować jak „rodzaju zemsty, którą Bóg stosuje od zewnątrz” (KKK, 1472).
Co prawda Kościół mówi mi o tym, że mam w sobie niezbędne predyspozycje nadane przez Boga do tego, aby radzić sobie z trudnościami życia i być szczęśliwym, jednak sama wiedza bez umiejętności to zbyt mało.
Współczesna psychologia szeroko opisuje nieskuteczność racjonalnych argumentów, nawet tych najbardziej dla człowieka ważnych i potrzebnych. Profesor psychologii Daniel Kahneman za ukazanie tego zjawiska otrzymał nawet Nagrodę Nobla. Katechizm także mówi o trudnościach, jakie sprawia ludzki rozum w „skutecznym i owocnym” wykorzystaniu tego, czym obdarował nas Bóg (KKK, 37).
Zarówno współczesna nauka, jak i katechizm, mówią jednym głosem o tym, że pierwotne źródło ludzkich postaw i zachowań umiejscowione jest poza ludzkim rozumem. To dlatego Kościół, oprócz Starego Prawa zawierającego dziesięć przykazań, ustanowił Nowe Prawo. Po prostu nie wystarczy tylko nakazywać przestrzegania Dekalogu. Nowe Prawo jest „łaską Ducha Świętego” i dlatego nazywane jest również „prawem miłości” (KKK, 1965). „Nie dodaje ono nowych zewnętrznych przepisów, ale przemienia samo źródło czynów, czyli serce, gdzie człowiek wybiera między tym, co czyste i nieczyste” (KKK, 1968). Jak z tego wynika, katechizm nie pozostawia cienia wątpliwości, gdzie jest „źródło czynów” człowieka.
Nie tylko ze zdziwieniem, ale i ze smutkiem odnotowuję fakt, jak mało Kościół mówi o potrzebie rozwijania „człowieka wewnętrznego”, na co zwraca uwagę katechizm. Trudno mi zrozumieć, dlaczego kontemplacja, która jest „najbardziej intensywnym czasem modlitwy” (KKK, 2714), tak mało obecna jest w Kościele. To szczególna modlitwa, określona w katechizmie mianem „milczącej miłości”, która w sposób wyjątkowy otwiera człowieka na Ducha Świętego, który jest w nas i który sprawia, że wybieramy „to, co czyste”.
Katechizm mówi, że kontemplacja jest nieznośna dla człowieka „zewnętrznego” (KKK, 2717) i to może być główną przyczyną, dla której tak trudno Kościołowi skupić się na wnętrzu człowieka.
III. Oczekuję, aby mój Kościół wspierał mnie w kształtowaniu mojej chrześcijańskiej postawy, a nie tylko nakazywał przestrzegania norm moralnych.
Jako jednostka ludzka mam silną potrzebę wolnego wyboru, a nie realizacji zewnętrznych nakazów. Tymczasem normy moralne przekazywane mi przez Kościół mają charakter represyjny, co leży w sprzeczności z Katechizmem Kościoła Katolickiego, w którym czytam: „Aniołowie i ludzie – stworzenia rozumne i wolne – muszą zdążać do swego ostatecznego przeznaczenia przez wolny wybór…” (KKK, 311).
„W swojej nieskończonej mądrości i dobroci Bóg chciał w sposób wolny stworzyć świat „w drodze” do jego ostatecznej doskonałości. To stawanie się dopuszcza w zamyśle Bożym pojawianie się pewnych bytów, a zanikanie innych, dopuszcza obok tego, co najdoskonalsze, także to, co mniej doskonałe, obok budowania natury, również zniszczenie. Obok dobra fizycznego istnieje zatem także zło fizyczne tak długo, jak długo stworzenie nie osiągnie swojej doskonałości” (KKK, 310).
Jestem „w drodze”, co oznacza, że w moim zachowaniu i postawie pojawi się „obok tego, co najdoskonalsze, także to, co mniej doskonałe”. Oczekuję, aby mój Kościół wspierał mnie na tej drodze, aby wierzył we mnie, aby nieustannie pokazywał mi miłość, która będzie dla mnie zawsze czytelnym i jednoznacznym drogowskazem. Katechizm nakazuje, aby członkowie Kościoła dążyli do doskonałej świętości, której duszą jest właśnie miłość (KKK, 825, 826).
W pełni zgadzam się ze słowami ojca Ludwika Wiśniewskiego OP, który w „Blasku wolności” napisał: „Kościół pełni niepowtarzalną rolę w stosunku do świata – ale zwłaszcza wtedy, kiedy nie przemawia do człowieka siłą nakazu, lecz siłą świadectwa.”
Według Wikipedii „uzależnienie to nabyta silna potrzeba wykonywania jakiejś czynności lub zażywania jakiejś substancji […] W języku potocznym termin „uzależnienie” jest stosowany głównie w stosunku do osób, które nadużywają narkotyków (narkomania), leków (lekomania), alkoholu (alkoholizm), czy papierosów […]”
Proces uzależnienia od alkoholu zgłębiam od wielu lat. Pracuję m.in. z osobami mającymi problem z alkoholem. Uczestniczyłem w spotkaniu grupy AA, studiuję dostępne materiały i książki. Prowadzę wywiady z alkoholikami, które dają mi obraz procesu uzależnienia. Miałem okazję poznać ich „stan zaprzeczenia”, kiedy otoczenie jednoznacznie dostrzegało uzależnienie, a osoba nadużywająca alkoholu twierdziła, że jej picie mieści się w normie. Widziałem osoby walczące z uzależnieniem, które mimo podejmowanego wysiłku zaliczały „wpadki”. Rozmawiałem również z osobami, które nie piły od wielu lat.
W definicji znajdującej się w Wikipedii czytamy również, że współczesna psychologia dostrzega problem znacznie szerzej i dlatego pojęcie uzależnienia rozszerzyła o „[…] inne wypadki, kiedy ludzie czują, że muszą się angażować w ryzykowne, wymykające się spod kontroli zachowania”.
Badając proces uzależnienia dostrzegłem również ten „inny wypadek” uderzająco podobny do alkoholizmu. Jest nim uzależnienie od uznania, szacunku, życzliwości ze strony innych. Co prawda nie niszczy ono trzustki i wątroby, ale, podobnie jak w przypadku alkoholizmu, może niszczyć życie człowieka i jego najbliższych. Według neurobiologów uzależnienie to uaktywnia te same struktury mózgu, co w przypadku uzależnienia od alkoholu.
Pożądanie uwagi innych, ich zainteresowania i życzliwości – mamy wdrukowane w naszą psychikę. Problem powstaje dopiero wtedy, kiedy jest ono zbyt duże. Alkohol w niewielkich ilościach nie jest szkodliwy, a nawet może wspierać funkcjonowanie człowieka. Uzależnienie pojawia się wówczas, gdy potrzeba wypicia wymyka się spod kontroli i nie wynika już z woli człowieka, a staje się nawykiem – silną potrzebą podporządkowującą sobie całe jego życie, którego celem staje się butelka. Podobnie rzecz się ma w przypadku uzależnienia od uznania z zewnątrz. Kiedy potrzeba miłości ze strony innych zdominuje człowieka, jego podstawowym celem staje się ich miłość.
Według Scotta Pecka, psychiatry z ogromnym doświadczeniem, autora książki „Droga rzadziej wędrowana”, uzależnienie od miłości innych „to bez wątpienia najczęściej spotykane zaburzenie osobowości. Ludzie cierpiący na nie są tak bardzo zajęci zabieganiem o to, by byli kochani, że nie mają siły na to, by kochać. Są jak głodujący, którzy wszędzie usiłują zdobyć odrobinę pożywienia, lecz za żadną cenę sami nie poczęstowaliby nikogo, tak jakby była w nich pustka, bezdenna otchłań, której nie da się zapełnić.”
Inteligencja alkoholika angażowana jest na rzecz organizacji życia tak, aby butelka zawsze była w zasięgu ręki, a inteligencja osoby uzależnionej od miłości innych, pracuje na rzecz takiej organizacji życia, aby było w nim jak najwięcej uznania, życzliwości i troski.
Alkoholik ma swoje wypracowane sposoby, aby zawsze mieć dostęp do alkoholu. To dlatego ma nawet swoje skrytki, w których ukrywa butelki z alkoholem. Osoba uzależniona od miłości innych ma niekiedy do perfekcji wypracowane sposoby zwracania na siebie uwagi oraz wymuszania zainteresowania.
Skuteczny proces wyjścia z uzależnienia od alkoholu jest trudny i najczęściej długotrwały. W jego wyniku rodzi się człowiek z nową osobowością, do końca życia unikający alkoholu.
Wyjście z uzależnienia od miłości innych to proces budowania autonomii – niezależności psychicznej. Autonomia „wyłącza” potrzebę miłości, potrafi nawet zamienić ją w potrzebę dawania życzliwości, uznania i szacunku innym.
Bardzo dobrze znane mi jest uzależnienie od miłości innych. Byłem opanowany tym uzależnieniem przez wiele lat mojego życia. Doświadczyłem jego siły i skutków. Przeszedłem również proces wyjścia z uzależnienia. Podobnie jak wielu niepijących alkoholików, misją swojego życia uczyniłem wspieranie tych, którzy chcą wyjść z uzależnienia. Z tym, że ja pomagam tym osobom, które uzależnione są od uznania, akceptacji i zainteresowania ze strony innych.
Co to są markery?
António Rosa Damásio, profesor Uniwersytetu Południowej Kalifornii, zmiany, jakie wywołują emocje, nazwał markerami somatycznymi. To odczuwalne i możliwe do zaobserwowania wskaźniki naszych emocji. Pojęcie markerów występuje również w medycynie. Tu pozwalają one nie tylko na ocenę stopnia zaawansowania klinicznego chorób nowotworowych, ale również na monitorowanie przebiegu procesu chorobowego i skuteczności leczenia onkologicznego.
Skutki nadaktywnego ego
Nadaktywne ego utrudnia budowanie satysfakcjonujących relacji z innymi, potrafi odebrać możliwość odczuwania szczęścia, potrafi również znacznie ograniczyć efektywność podejmowanych działań. Stanowisko to można odnaleźć nie tylko w myślach wschodu, w tezach głoszonych przez psychologów, ale również w doktrynie Kościoła Katolickiego. Pierwszym krokiem do ograniczenia wpływu ego na nasze życie jest świadomość tego, czym się ono przejawia. Pomocna w tym jest znajomość markerów (wskaźników) ego.
Przejawy nadaktywności ego, czyli markery ego
Nadaktywne ego przejawia się wyjątkowo silnymi potrzebami, które są jego wyznacznikami (markerami) i które łatwo zaobserwować. Monitorowanie tych potrzeb przez pryzmat siły ich oddziaływania na nasze zachowanie i postawę to ważny element procesu dezaktywacji ego. Kiedy obnażamy (uświadamiamy sobie) nasze potrzeby – ego słabnie. To zjawisko jest dobrze znane w psychologii.
Obserwuj codziennie wskaźniki ego poprzez zadawanie sobie następujących pytań:
- Jak bardzo demonstruję własne kompetencje – postawę „wszystko wiem, na wszystkim się znam? (Jak silne jest we mnie przekonanie, iż niewiele jest tematów, na których się nie znam?)
- Jak silna jest moja potrzeba posiadania racji? (Jak silny jest we mnie opór przed przyznaniem komuś racji?)
- Jak silna jest moja potrzeba uznania? (Czy szukam okazji, aby zademonstrować moje osiągnięcia?)
- Jak silna jest moja potrzeba bliskości? (Jak ważne są dla mnie gesty i słowa akceptacji oraz miłości ze strony bliskich?)
- Jak silny jest mój mechanizm porównywania się? (Jak reaguję na innych, kiedy dostrzegam ich osiągnięcia w zakresie dóbr materialnych, wysokich kompetencji, sukcesów zawodowych?)
- Jak silna jest moja potrzeba oceniania innych? (Jak dużo jest w moich wypowiedziach ocen innych ludzi?)
Nie oceniaj, tylko obserwuj. Motywuj się myślą, że wyzwalasz się spod wpływu destrukcyjnego ego, co oznacza, że jesteś na drodze do wolności i szczęścia.
Czesław Miłosz „Czego nauczyłem się od Jeanne Hersch!”
1.Że rozum jest wielkim boskim darem i że należy wierzyć w jego zdolność poznawania świata.
2.Że mylili się ci, którzy podrywali zaufanie do rozumu, wyliczając, od czego jest zależny: od walki
klas, od libido, od woli mocy.
3.Że powinnyśmy być świadomi naszego zamknięcia w kręgu własnych doznań, nie po to jednak,
żeby sprowadzać rzeczywistość do snów i majaków naszego umysłu.
4.Że prawdomówność jest dowodem wolności, a po kłamstwie poznaje się niewolę.
5.Że właściwą postawą istnienia jest szacunek, należy więc unikać towarzystwa osób, które poniżają
istnienie swoim sarkazmem i pochwalają nicość.
6.Że choćby nas oskarżano o arogancję, w życiu umysłowym obowiązuje zasada ścisłej hierarchii.
7.Że nałogiem intelektualistów dwudziestego wieku było „baratin”,czyli nieodpowiedzialne paplanie.
8.Że w hierarchii ludzkich czynności sztuka stoi wyżej niż filozofia, ale zła filozofia może zepsuć sztukę.
9.Że istnieje prawda obiektywna, czyli z dwóch sprzecznych twierdzeń jedno jest prawdziwe, drugie
fałszywe, z wyjątkiem określonych wypadków, kiedy utrzymanie sprzeczności jest uprawnione.
10.Że niezależnie od losu wyznań religijnych powinnyśmy zachować „wiarę filozoficzną”, czyli wiarę
w transcendencję, jako istotną cechę naszego człowieczeństwa.
11.Że czas wyłącza i skazuje na zapomnienie tylko te dzieła naszych rąk i umysłu, które okażą się
nieprzydatne we wznoszeniu, stulecie za stuleciem, wielkiego gmachu cywilizacji.
12.Że we własnym życiu nie wolno poddawać się rozpaczy z powodu naszych błędów i grzechów,
ponieważ przeszłość nie jest zamknięta i otrzymuje sens nadany jej przez nasze późniejsze czyny.
Nigdy więcej nie miej już wątpliwości, że istnieje uniwersalna mądrość prawda i trzeba jej dociekać!
W relacjach rodzinnych, przyjacielskich czy towarzyskich spotykamy osoby, które dzielą się z nami swoimi problemami lub troskami. Wobec takiej sytuacji możemy przyjąć postawę mentora lub postawę osoby wyrażającej empatyczne zrozumienie.
Mentor potrafi z uwagą wysłuchać, a następnie, korzystając ze swojej wiedzy i doświadczeń, proponować najlepsze, według niego, rozwiązanie czy reakcję. Uznaje, że skoro ktoś dzieli się z nim swoimi przeżyciami, to nie tylko obdarza go swoim zaufaniem, ale również uznaje jego doświadczenie i wiedzę za przydatne do znalezienia najlepszego rozwiązania. To dlatego mentor uruchamia wszystkie swoje intelektualne zasoby, aby zaproponować swoją ocenę sytuacji oraz rozwiązania, które według niego są najlepsze.
Empatyczne zrozumienie zaś to postawa słuchania, ale takiego zaangażowanego, w którym pojawiają się pytania pozwalające na lepsze zrozumienie problemu danej osoby. Taki słuchacz nie ocenia, nie proponuje żadnych rozwiązań, a jedynie przyjmuje treści po to, aby zrozumieć. Efektem tej postawy jest pogłębianie się otwartości i zaufania osoby dzielącej się swoimi przeżyciami. Osoba ta, czując, że jest wysłuchiwana, coraz bardziej otwiera się na własne uczucia. Sprawia to, że mówiąc o swoich doznaniach, coraz lepiej rozumie siebie. W wyniku takiego „słuchania samego siebie” często coś, co jeszcze przed chwilą było problemem, zmniejsza swój negatywny wydźwięk, gdy zostanie wypowiedziane. Narracja prowadzona w atmosferze zrozumienia pozwala lepiej zrozumieć siebie i w efekcie uruchamia proces terapeutyczny.
Zarówno jedna, jak i druga postawa daje korzyści psychiczne. Mentor ma możliwość wykazania się swoimi kompetencjami, co nie jest bez znaczenia dla podbudowania jego poczucia własnej wartości. Z kolei osoba wyrażająca empatyczne zrozumienie, wyzwalając pozytywne doznania u tych, z którymi wchodzi w kontakt, za sprawą neuronów lustrzanych również odczuwa pozytywny efekt swojego podejścia do problemu danej osoby.
Doświadczenie potwierdzone przez psychologię nie pozostawia cienia wątpliwości, która postawa przynosi największe korzyści. Przy czym mówię tu korzyściach zarówno osoby słuchającej, jak i tej dzielącej się swoimi przeżyciami. Najbardziej pożądanym podejściem jest empatyczne zrozumienie. Okazuje się, że w ten sposób wspieramy nie tylko innych, ale także siebie, gdyż empatycznie otwierając się na innych, uaktywniamy własne zasoby, które służą również nam samym. Dzięki nim lepiej radzimy sobie nie tylko ze sobą, ale i z wyzwaniami, jakie niesie życie. O tym szczególnym zjawisku, mówili od dawna filozofowie, a współczesna psychologia w pełni je potwierdza.
27 lutego br. mój tato obchodzi dziewięćdziesiąte urodziny. Kiedy dziś pytam go, czy jest zadowolony ze swojego życia, w odpowiedzi słyszę, że słowo „zadowolenie” nie oddaje w pełni tego, co on czuje. Jak twierdzi, nigdy wcześniej nie pomyślałby nawet, że może znaleźć się w miejscu, w którym jest dziś, a które daje mu nie tylko poczucie spełnienia, ale i pełnej satysfakcji.
Tato dotarł do 90 urodzin w zaskakująco dobrej (jak na ten wiek) kondycji fizycznej. Nie narzeka na stan zdrowia. Mieszka w komfortowych warunkach, zgodnie ze swoimi potrzebami. Wraz z mamą ma do dyspozycji duże, trzypokojowe mieszkanie. Wypracował emeryturę na tyle wysoką, że dziś nie martwi się, czy wystarczy mu pieniędzy „do pierwszego”. Jak twierdzi, nie wyobraża sobie lepszej żony od tej, z którą jest w związku małżeńskim od 61 lat. W pełni zrealizowały się jego marzenie dotyczące wykształcenia synów. Warto podkreślić, że tato całe swoje życie zawodowe był tylko pracownikiem najemnym na stanowisku kierowcy.
Z racji mojej pasji, jaką jest zgłębianie tajemnic ludzkiego życia, trudno mi jest oprzeć się refleksji nad życiem mojego taty.
Co doprowadziło go do miejsca, w którym jest dziś, w którym ma poczucie życiowego spełnienia i satysfakcji, i to w pełni uzasadnionej zarówno osiągnięciami, jak i warunkami, w jakich żyje? Czy mój tato wygrał los na życiowej loterii, czy też zadziałały tu jakieś siły?
Odpowiedzi na te pytania można odnaleźć w jego biografii. Są w niej decyzje znacząco wpływające na jakość jego życia. Kiedy już je podjął, okazywało się, że były one najlepsze z możliwych. Jak sam tłumaczy, on ich nie wymyślał, tylko odkrywał w sobie. Te najważniejsze decyzje pojawiały się w formie wewnętrznego głosu.
Najważniejszą chyba decyzję, mającą największy wpływ na jego życie, podejmował mając 21 lat. Dziś, kiedy ją wspomina, mówi, że jej trafność możliwa była dzięki gorliwej modlitwie poprzedzającej tę decyzję. Potem dopiero pojawiła się myśl o tym, co ma zrobić.
Urodził się i mieszkał wraz ze swoimi rodzicami i czworgiem rodzeństwa w podwileńskiej wsi. W 1944 roku powołano go do polskiego wojska. Kiedy w 1945 roku zakończyła się wojna, tato znalazł się na terenach Polski, a jego rodzinne strony, w wyniku jałtańskich uzgodnień, zostały wchłonięte przez Związek Radziecki. W ten sposób został rozdzielony państwową granicą z rodzicami i rodzeństwem. W 1946 roku, kiedy wypuszczono go z wojska, stanął przed dylematem: wracać czy pozostać? Jedni namawiali go, aby pozostał w Polsce, uzasadniając to trudnym życiem, jakie czeka go pod rządami komunistów. Z kolei inni widzieli dla niego przyszłość przy rodzicach i rodzeństwie – z racji jego młodego wieku.
Kiedy dziś tato wspomina tamte chwile, mówi o swojej gorliwej modlitwie, która miała dać mu natchnienie do podjęcia najlepszej dla niego decyzji. Wybrał Polskę. Rodzice i rodzeństwo pozostali w ówczesnym Związku Radzieckim. Kiedy przyglądałem się życiu moich kuzynów w Wilnie, zawsze odczuwałem dużą wdzięczność wobec taty za jego decyzję. Jak twierdzi, tej najważniejszej w swoim życiu decyzji nie wymyślał, tylko nasłuchiwał podpowiedzi.
Po demobilizacji tułał się trochę po Polsce, aby w końcu osiąść w Olsztynie. Podjął pracę na kolei, gdzie zrobił prawo jazdy i jako zawodowy kierowca pracował do emerytury. Decyzję o małżeństwie z mamą podjął również oddając się, jak dziś wspomina, woli Boga.
Zastanawiający był dla mnie fakt, że tak wielu ludzi chodzi do kościoła, gorliwie się modli, a mimo to ich jakość życie daleka jest od tej jaką doświadcza mój tato. Sporo czasu poświęciłem na to, aby zgłębić to zagadnienie. Przeprowadziłem wiele rozmów z osobami wierzącymi. Oprócz Nowego Testamentu przestudiowałem Katechizm Kościoła Katolickiego. W wyniku dociekań nasunął mi się jeden wniosek: wiara mojego taty jest wiarą dojrzałą. Nie ma w niej lęku, a głównie bezwarunkowe zawierzenie się Sile Wyższej. To zawierzenie się skutkowało jego otwarciem na wewnętrzny głos, któremu całkowicie zaufał.
Steve Jobs w 2005 roku, przemawiając do absolwentów Stanford University, powiedział: „…miej odwagę iść za własnym sercem i intuicją. One w jakiś sposób wiedzą z góry, kim chcesz zostać naprawdę.” O tym nieomylnym głosie wewnętrznym od wieków mówi bardzo wielu ludzi.
Jak się okazuje, mój tato w swoich doświadczeniach nie jest odosobniony, co sposób podejmowania przez niego decyzji czyni jeszcze bardziej wiarygodnym. Zawsze będę pamiętał, kto pierwszy zainspirował mnie do tak szczególnego sposobu decydowania o swoim życiu. Dziś wyjątkowo ciepło myślę o moim tacie. Mam nadzieję, że jeszcze przez długie lata będzie inspirował nie tylko mnie, ale także moich synów oraz wnuczki.
Nie mam nic przeciwko temu, aby raz do roku obchodzić święto zakochanych. Kalendarz pełen jest różnych, szczególnych dni, w których każdy, poza swoimi imieninami i urodzinami, znajdzie swoje święto. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby również zakochani w sposób wyjątkowy obchodzili jeden dzień w roku. Jednak poważnym błędem jest traktowanie Walentynek również jako święta miłości. Zakochanie nie ma nic wspólnego z prawdziwą miłością, co nie oznacza oczywiście, że nie mogą występować razem.
Od wielu lat mam okazję obserwowania tego, co dzieje się w związkach, jak również poznawania różnych historii małżeńskich/partnerskich. Gdy pracowałem w biurze matrymonialnym, przeprowadziłem setki wywiadów z osobami „po przejściach”, które poszukiwały życiowego partnera. Dziś jestem konsultantem biura zapoznawczego Duetcentrum, a także prowadzę terapię par. Moje obserwacje w pełni potwierdzają fakt, że dla wielu osób to szczególne uniesienie, jakie pojawia się w stanie zakochania, jest jedynym, jakie znają. To ono jest dla nich podstawą trwałości i szczęścia związku. Taki poziom świadomości jest jedną z głównych przyczyn rozpadu związków.
Prawda o zakochaniu
Uczucia, myśli, doznania, jakie pojawiają się w stanie zakochania są wyjątkowe i nie mają sobie równych. To dlatego pisarze i poeci od wieków czynią z tego stanu, który często nazywany jest „miłością romantyczną”, główną treść swojej twórczości. Współcześnie naukowcy, wykorzystując zdobycze techniki, prześledzili zmiany, jakie zachodzą w mózgu zakochanego człowieka. Badania te prowadziła m.in. Helen Fisher – uznana w świecie antropolog, profesor Rutgers University.
W swojej książce pt. „Dlaczego kochamy” napisała: „wyniki badań zmieniły mój pogląd na samą istotę miłości romantycznej. Zaczęłam postrzegać tę namiętność jako podstawowy ludzki popęd. Podobnie jak łaknienie i pragnienie oraz instynkt macierzyński, jest ona potrzebą fizjologiczną, instynktem nakazującym nam zabieganie o względy konkretnej partnerki czy partnera.”
W innym miejscu stwierdza, że „miłość romantyczna jest wytworem połączeń nerwowych w mózgu, które rozwinęły się po to, by kierować łączeniem się w pary i rozmnażaniem, […] by motywować naszych przodków do kochania partnera, czy partnerki przez czas wystarczający do wspólnego wychowania potomstwa.”
Różne badania różnie oceniają czas trwania miłości romantycznej. Według jednych trwa ona od roku do półtora, a według niektórych – nawet trzy lata.
Bez wątpienia dla wielu osób jest to bolesna prawda, szczególnie dla tych, które nie mają świadomości istnienia prawdziwej miłości i nie znają jej smaku. Osoby te pozostają jedynie pod wpływem swojego popędu do przeżywania miłości romantycznej. Popędu, który wyzwala dyskomfort, niekiedy graniczący z bólem, kiedy nie może być zaspokojony.
Miłość
Miłość jest predyspozycją do charakterystycznych reakcji, myśli, uczuć i motywacji. Każdy człowiek posiada tę predyspozycję, przy czym jedni mają ją uaktywnioną bardziej, inni mniej, a niestety, są również tacy, u których w ogóle nie jest ona aktywna. Poznanie „smaku” miłości możliwe jest jedynie przez doświadczanie jej, podobnie jak wiatr można poznać tylko przez doświadczanie jego skutków.
Uczucia miłości
Przejawem miłości są m.in. takie uczucia jak szczęście, radość życia, satysfakcja oraz wiara w swój potencjał. Jest ona również źródłem szczególnie ważnego w życiu uczucia – pokory.
Myśli miłości
Myśli opanowane przez miłość są spokojne i koncentrują się głównie na tym, co dzieje się w chwili obecnej.
Motywacja miłości
Miłość motywuje do życiowej aktywności oraz do samodoskonalenia i samorozwoju. Przy czym aktywność pojawia się w sposób wyjątkowy w obszarach zgodnych z predyspozycjami i talentami człowieka.
Reakcje miłości
Charakterystyczne reakcje miłości na otaczającą człowieka rzeczywistość to ciekawość i otwartość na doświadczenia. Szczególne wrażenie na człowieku opanowanym miłością robi przyroda, w której dostrzega on wyjątkowe piękno i harmonię. Kiedy pojawiają się kłopoty i problemy, miłość uruchamia wszystkie zasoby człowieka (posiadaną wiedzę, doświadczenia, umiejętności, intuicję) oraz głęboką wiarę w rozwiązanie napotkanych trudności, które traktowane są jak cenne lekcje życia.
Człowiek opanowany miłością przyjmuje bardzo charakterystyczną postawę wobec innych. Jest w niej empatia, czyli współodczuwanie, a jednocześnie autonomia – niezależność psychiczna. Im więcej w człowieku jest miłości, tym większą odczuwa autonomię, a co za tym idzie, mniejsze są jego potrzeby psychiczne, takie jak m.in. potrzeba akceptacji, uznania czy zrozumienia ze strony innych.
Ponadto:
– w relacjach z potrzebującymi miłość przejawia się zainteresowaniem sytuacją, w jakiej się znaleźli oraz działaniami na rzecz ich wsparcia, w formie i zakresie możliwym do zrealizowania,
– w reakcji na złość i agresję miłość wyzwala postawę asertywną (stawianie granic, spokojne artykułowanie swojego stanowiska, swoich potrzeb, z jednoczesnym poszanowaniem agresora jako człowieka),
– w relacjach z bliskimi, poza troską, zrozumieniem, akceptacją i uznaniem, miłość wyzwala silną potrzebę wspierania ich w odkrywaniu ich własnej miłości.
Kiedy predyspozycje miłości nie są aktywne, doznania, jakie wyzwala stan zakochania, stają się podstawowym kryterium oceny związku. Wówczas, kiedy tylko miłość romantyczna wygaśnie (co przecież leży w jej naturze) najczęściej u partnerów pojawia się refleksja: „to nie ten/nie ta”. Z kolei, kiedy predyspozycje miłości są aktywne, miejsce doznań, jakie wyzwala stan zakochania, zajmuje bezwarunkowa troska, zrozumienie, akceptacja i uznanie, a relacje między partnerami przyjmują formę „płomiennej przyjaźni”.
Już chyba najwyższy czas, aby miłość była miłością, a stan zakochania stanem zakochania. Brak tego odróżnienia sprawia, że cały czas będziemy kierowani interesem ewolucji, której głównym celem jest zachowanie gatunku, a nie odczuwanie szczęścia.
Dziś, gdy możemy korzystać z wiedzy powstałej przez tysiąclecia, możliwe jest podejmowanie skutecznych działań na rzecz uaktywniania naszych predyspozycji miłości. Można to robić samemu zdobywając wcześniej odpowiednią wiedzę. Jednak najłatwiej uaktywniać własne predyspozycje miłości, korzystając ze wsparcia tych, którzy mają w tym zakresie odpowiednio duże doświadczenie.
W 2005 roku Steve Jobs wygłosił bardzo osobistą przemowę do absolwentów Stanford University. Mówił o własnym życiu, o swojej pasji, osiągnięciach oraz o swojej chorobie. Powiedział również o czymś szczególnym, co legło u podstaw jego sukcesu i co było głównym przesłaniem skierowanym do młodych ludzi stojących na progu samodzielnego życia: „…miej odwagę iść za własnym sercem i intuicją. One w jakiś sposób wiedzą z góry, kim chcesz zostać naprawdę.”
To, o czym mówił Steve Jobs, nie jest niczym nowym. On potwierdził jedynie prawdę, o której mówili przed nim inni, i to wieki temu. Już prorocy hebrajscy głosili potrzebę odnajdywania „słusznej drogi” w świecie i kroczenia nią. Stoicy (przedstawiciele stoicyzmu – kierunku filozoficznego zapoczątkowanego w III w p.n.e.) twierdzili, że dla każdego człowieka istnieje „boski plan”. Mówi o tym również religia chrześcijańska, a filozofowie, Heidegger, Sartre, Merleau-Ponty nazywają go „projektem życia”.
Jeżeli istnieje „boski plan” zapisany w naszym sercu, którego wystarczy słuchać, jak radzi Steve Jobs, to oznacza, że życia nie powinniśmy wymyślać, tylko odkrywać je. Do takiego wniosku doszedł psycholog Viktor Frankl twierdząc, że „Nie wymyślamy znaczenia naszej egzystencji, lecz raczej je odkrywamy”.
Współcześnie praktycznie w każdym poradniku z zakresu osobistego rozwoju, budowania sukcesu i szczęścia, mowa jest o potrzebie rozwijania umiejętności słuchania wewnętrznego głosu, który prowadzi człowieka na najlepszą dla niego drogę. Tylko będąc na tej drodze jesteśmy w stanie osiągnąć stan „optymalnego doświadczenia”, opisywanego przez współczesnych psychologów.
Dlaczego tak trudno dotrzeć do tego tak ważnego dla nas źródła informacji? Co jest potrzebne, aby ten wewnętrzny głos był słyszalny?
Paulo Coelho napisał w „Alchemiku”: „Niestety, mało kto podąża wyznaczoną mu drogą, która jest szlakiem do jego Własnej Legendy i do spełnienia. Większość świata jawi się jako groźba i pewnie z tej przyczyny ten świat staje się w końcu dla wszystkich zagrożeniem.”
To ewolucja sprawiła, że pierwszeństwo w absorbowaniu naszego umysłu i naszej uwagi ma mechanizm obronny, a nie serce. Mechanizm ten wraz z popędem seksualnym miał zapewnić przetrwanie naszego gatunku. Kiedy świat jawi się jako zagrożenie, to mechanizm obronny jest tak „głośny”, że praktycznie niemożliwe jest usłyszenie czegoś innego. „Głośność” mechanizmu obronnego zależy od stopnia zagrożenia. Im jest ono większe, tym mechanizm obronny jest „głośniejszy”. Wówczas umysł wypełniają tylko myśli, uczucia i emocje związane z zagrożeniem.
Współcześnie zagrożeniem nie jest już dzika bestia, a utrata pracy, porzucenie przez partnera, krytyka, a nawet brak aprobaty ze strony innych. Zmianie uległo źródło zagrożenia, ale reakcja mechanizmu obronnego jest taka sama jak dawniej. Jest on tak samo głośny, jak wtedy, kiedy stawaliśmy naprzeciw dzikiej bestii.
Poważnym felerem tego mechanizmu jest to, że reaguje on na obraz świata stworzony w naszym umyśle, a nie na ten rzeczywisty. Nie ma problemu, kiedy te dwa obrazy są podobne. Wówczas nasza reakcja jest adekwatna do zagrożenia. Gorzej, gdy obrazy odbiegają od siebie, a tragedią może być sytuacja, kiedy są sprzeczne – wówczas reagujemy na coś, czego tak naprawdę nie ma, na coś nierzeczywistego.
W sposób szczególny zjawisko to obrazuje stan, w jakim znajduje się człowiek w depresji. Nie dostrzega on nawet skrawka jasnej strony życia. Wszystko jawi mu się jako jedno wielkie zagrożenie, z którym nie może sobie poradzić. Jego mechanizm obronny krzyczy tylko: „uciekaj przed życiem”.
Jak pokazuje doświadczenie, wcale nie trzeba mieć depresji, aby aktywny był mechanizm obronny. Obraz świata stworzony w dzieciństwie albo w wyniku traumatycznych wydarzeń, może niekiedy znacznie odbiegać od rzeczywistego obrazu świata i siebie samego. Zjawisko nadaktywnego mechanizmu obronnego jest bardzo powszechne. To zapewne dlatego Paulo Coelho napisał: „Niestety, mało kto podąża wyznaczoną mu drogą, która jest szlakiem do jego Własnej Legendy i do spełnienia.”
Uważam, że wiedza, jaką przez tysiąclecia zgromadziliśmy na temat człowieka, jest na tyle wystarczająca, że jesteśmy w stanie doprowadzić do sytuacji, w której nasz obraz świata będzie co najmniej zbliżony do rzeczywistego. Wówczas reakcja mechanizmu obronnego będzie adekwatna do zagrożenia, co sprawi, że mechanizm ten nie będzie cały czas tak głośny. Dzięki temu będzie lepiej słyszalny nasz wewnętrzny głos – głos naszego serca. To jedyna droga do odnajdywania własnej Legendy, o której pisze Paulo Coelho, jedyna droga odkrywania „boskiej drogi”, o której mówi m.in. religia chrześcijańska.
Praktycznie są dwa podstawowe i niezbędne działania, dzięki którym wewnętrzny głos będzie lepiej słyszalny: rozwijanie samoświadomości i uważności. Samoświadomość pozwala odkrywać wszystko to, co wykrzywia postrzegany przez nas obraz świata. Przypomina to działania informatyka, który przywołuje na ekran komputera strukturę jego oprogramowania, dzięki czemu może dostrzec jak zbudowany jest program, w tym jego wirusy, jeżeli takowe są. Ćwiczenie uważności „czyści” nasz umysł z wszelkich szumów i zakłóceń powstałych w przeszłości i tych powstałych z lęków przed przyszłością. Uważność zakotwicza umysł w teraźniejszości.
Dziś mija 25 lat od chwili, kiedy zacząłem interesować się strukturą naszej psychiki, mechanizmami pozwalającymi najlepiej radzić sobie w życiu, jak również wszystkim tym, co prowadzi do spełnienia, radości życia i szczęścia. Moja droga wiodła mnie nie tylko przez psychologię, ale również przez filozofię, socjologię, pedagogikę i przez różne religie. Dziś jestem w miejscu głębokiej wiary w to, że życia nie musimy wymyślać, a najlepsze rezultaty otrzymamy wsłuchując się w siebie, w swój wewnętrzny głos.
Jest jeszcze jedna ważna dla mnie lekcja z przebytej dotychczas drogi. Pokrywa się ona w pełni z wnioskiem, jaki wysunął ze swojego życia prof. John Nash, którego historię życia pokazuje film p.t. „Piękny umysł”. Na uroczystości wręczania nagrody Nobla prof. Nash powiedział: „ Zawsze wierzyłem w liczby, w logikę i cyfry, które potrafią odnaleźć sens. Ale po życiu poświęconym takim poszukiwaniom pytam, czym jest logika? Gdzie jest ukryty sens? Moje poszukiwania wiodły mnie przez świat fizyczny, metafizyczny, urojony i z powrotem. I dokonałem najważniejszego odkrycia w mojej karierze. Najważniejszego odkrycia w życiu. Tylko w tajemniczych równaniach miłości można odnaleźć prawdziwy sens.”
Wiele lat temu, kiedy zacząłem interesować się mechanizmami kierującymi zachowaniem i postawą człowieka, często w czasie rozmów towarzyskich przyjmowałem rolę obserwatora. Wówczas dostrzegłem ciekawe zjawisko. Ktoś, kto był mało aktywny w prowadzonych rozmowach, nagle stawał się ożywiony i wyjątkowo aktywny, kiedy tylko rozmowa dotyczyła krytyki innych osób. Robił wrażenie, jak gdyby dostał zastrzyk energii. Potrzebowałem czasu i wiedzy, aby zrozumieć to dziwne (jak wówczas je oceniałem) zjawisko.
Edward de Bono w książce „Myślenie kreatywne” stwierdził: „Nie ma wątpliwości, że krytycyzm jest bardzo atrakcyjny i satysfakcjonujący emocjonalnie”. Stanowisko to w pełni uzasadniają studia nad ludzką psychiką. Jak się okazuje, jej największą potrzebą jest poczucie, że jesteśmy wartościowymi ludźmi, że jesteśmy O.K. Mechanizm oceny, w który wszyscy jesteśmy wyposażeni, nieustannie monitoruje wszystkie sfery naszego życia i ocenia: jesteśmy O.K., czy też nie. Szczególnej ocenie podlega nasz obraz na tle innych osób. Kiedy ktoś popełni błąd, podejmie niewłaściwą decyzję, czy zachowa się niestosownie, to takie sytuacje stają się okazją do poprawienia obrazu nas samych. W wyniku działania mechanizmu oceny powstaje przekonanie: ja na pewno nie zrobiłbym takiego błędu jak on, nie podjąłbym tak kiepskiej decyzji, nie zachowałbym się tak głupio. A skoro tak, to oznacza, że jestem O.K.
I tu pojawia się „satysfakcja emocjonalna”, o której mówi de Bono. Satysfakcja ta jest szczególnie silna u osób z wysoką potrzebą bycia O.K. Pojawienie się kogoś, kto w rozumieniu tych mechanizmów jest gorszy, wyzwala emocjonalną satysfakcję, ożywia, motywuje do dalszej krytyki. To dlatego jest tak wielu ludzi monotematycznych. Zajmują się głównie krytyczną oceną i są od niej wręcz uzależnieni.
Zdarzało się, że kiedy prowokacyjnie pytałem takie osoby, czy widzą coś pozytywnego w kimś, kogo z takim zaangażowaniem krytykują, nie były w stanie dostrzec w nim nawet najdrobniejszej wartościowej cechy czy przykładów pozytywnego zachowania. Mimo mojej dociekliwości nie potrafiły zdobyć się na opinię, którą można by uznać za pozytywną.
Oczywiście krytykanci nie zdają sobie sprawy z mechanizmów, które nimi kierują. Część z nich jest nawet przekonana, że wykonują dobrą robotę. Uważają, że dzięki ich krytycyzmowi możliwe jest, aby inni dostrzegli w sobie to, co negatywne, dzięki czemu mogą stawać się coraz lepszymi ludźmi. Przypominają ogrodników, którzy uważają, że wystarczy samo wyrywanie chwastów, żeby ogród był piękny.
Nie tylko psychologia, ale także dużo starsza od niej filozofia, przyznaje priorytet (zaraz po potrzebie bezpieczeństwa) potrzebie bycia O.K., w jaką jesteśmy wyposażeni. Dziś, kiedy już nie musimy stawiać czoła dzikim bestiom, potrzeba bycia O.K. stała się najważniejsza. Kiedy człowiek ma tę potrzebę zaspokojoną, dopiero wtedy staje się możliwe korzystanie z całego potencjału, jaki posiada, a więc z wiedzy, doświadczeń, zdolności. Podobnie, kiedy jesteśmy bardzo głodni, niemożliwe jest myślenie o niczym innym jak o jedzeniu, toteż o skutecznym działaniu na rzecz innych spraw nie ma nawet mowy. Kiedy człowiek czuje się O.K., sam zainteresowany jest odkrywaniem swoich niedostatków. Bez trudu potrafi odróżnić to, co może jeszcze udoskonalić od tego, z czym po prostu musi się pogodzić.
Mając świadomość najważniejszej potrzeby psychologicznej człowieka, wielokrotnie w sposób wyjątkowo delikatny podejmowałem próbę wskazania błędów osobom, z którymi współpracowałem lub moim bliskim. Praktycznie zawsze otrzymywałem ten sam efekt: albo wycofanie się tych osób, albo wywołanie nieukrywanej przez nich złości. Z kolei, kiedy koncentrowałem się głównie na ich mocnych stronach, czyli przekazywałem im informację: jesteś O.K., często osoby te potrafiły same dostrzec to, co wymagało w nich zmiany albo udoskonalenia.
Myślę, że wielu czytelnikom tego tekstu zjawisko to jest znane. Uważam jednak, że wciąż powinniśmy je obnażać, gdyż, niestety, jest ono nadal wszechobecne. Krytykanci najczęściej nie zdają sobie sprawy z tego, że nie tylko robią przykrość osobie, którą krytykują, ale również wzmacniają swoje mechanizmy, która dla nich samych są destrukcyjne. Osądzanie innych wyzwala reakcje, które oddalają człowieka od szczęścia. Mówili już o tym starożytni filozofowie, mówi o tym religia katolicka, a współczesna psychologia w pełni to potwierdza.
Staje się już tradycją, że przed Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy pojawiają się informacje o tym, czego dorobił się Jerzy Owsiak prowadząc Orkiestrę, jakie wille kupił i jakie podejrzanie decyzje finansowe podejmował. Zjawisko deprecjonowania tych, którzy robią dobre rzeczy, którzy działają na rzecz innych, niestety, jest dość powszechne. Sam byłem dotknięty tym zjawiskiem, działając społecznie w mojej wsi. Warto bliżej przyjrzeć się temu, dlaczego niektórych ludzi dobro w oczy kole.
Bez względu na to, czy nam się to podoba, czy nie, określone mechanizmy działające poza naszą wolą nieustannie porównują nas do innych. Poziom potrzeby porównywania się do innych jest różny u różnych ludzi. Opis przyczyn, które wywołują te różnice, wykracza poza zakres poruszanego tu tematu.
Porównywanie się do innych może obejmować wygląd zewnętrzny, status materialny, pozycję społeczną, kompetencje i osiągnięcia. Jeśli wynik porównania jest dodatni, co oznacza, że jesteśmy w jakimś obszarze porównań lepsi, pojawia się satysfakcja, a nawet radość. Niektórzy usiłują skrywać nawet przed samym sobą te uczucia, ale i tak w ich świadomości pojawia się stan należący do kategorii pozytywnych.
Sprawa wygląda inaczej, kiedy wynik porównań jest ujemny. Wówczas może pojawić się wyjątkowo nieprzyjemny dyskomfort. Wyćwiczone na taką sytuację psychologiczne mechanizmy obronne znajdują na to rozwiązanie: trzeba zdeprecjonować obiekt porównań. Zaangażowany w to intelekt bez trudu znajduje odpowiednie argumenty uzasadniające negatywny obraz tego obiektu.
Wielu krytykantów Owsiaka ma swoje korzenie lub też mocodawców w organizacjach, które również zajmują się niesieniem pomocy innym. Pracujący w tych organizacjach ludzie, często robiący bardzo dużo dobrych rzeczy, posiadają jednak silną potrzebę porównywania się. W konfrontacji z Owsiakiem mogą odczuwać naprawdę bardzo silny dyskomfort. Jedyną, skuteczną „tabletką przeciwbólową” jest dla nich tworzenie takiego obrazu Owsiaka, który da im dodatni wynik porównania. Znaki zapytania stawiane przy wydatkach lidera WOŚP przynoszą im wyraźną ulgę, no bo oni przecież są na wskroś uczciwi.
Jest jeszcze jeden paskudny mechanizm, zmuszający ludzi do deprecjonowania dobra tworzonego przez innych.
Każdy z nas posługuje się ogólnym przekonaniem – obrazem otaczającego nas świata. Jedni uważają go za pełen szans i możliwości, inni zaś widzą w nim głównie zagrożenia, a pozostali ze swoimi przekonaniami są gdzieś pośrodku. Najlepiej czujemy się wtedy, gdy to, co postrzegamy, zgodne jest z naszymi przekonaniami. Brak tej zgodności tworzy dyskomfort. To z tego powodu, najczęściej bez udziału naszej woli, tak interpretujemy to, co widzimy, aby było nam dobrze.
Ci, dla których otaczająca ich rzeczywistość przepełniona jest głównie złem, szukają tego, co potwierdza ich przekonania. To dlatego zło, obawy i lęki są dla nich wręcz terapeutyczne (są badania naukowe potwierdzające to zjawisko). Jerzy Owsiak swoją postawą pokazuje, że świat ma ogromne zasoby dobra. A to akurat nie wpisuje się w obraz świata tych ludzi. To dlatego robią wszystko, aby wizerunek Owsiaka wpisywał się w ich obraz.
Czy można coś zrobić, aby ograniczyć negatywne skutki tych mechanizmów psychologicznych?
Moim zdaniem niezbędna jest przede wszystkim powszechna psychoedukacja, budowanie świadomości ludzi w zakresie działania tych wyjątkowo paskudnych mechanizmów. Brak tych działań sprawi, że wiele dobra nie ujrzy światła dziennego, a to, które już jest, będzie zawsze zagrożone.