Pytanie to pojawiło się u mnie w reakcji na historię małżeństw jakie ostatnio miałem okazję poznać, jako coach relacji partnerskich. Już wcześniej będąc konsultantem w biurze matrymonialnym, wielokrotnie pojawiało się u mnie to pytanie. Destrukcja jaka pojawia się w związkach potrafi niszczyć partnerów, a jednocześnie bardzo negatywnie wpływać na kształtowanie osobowości dzieci. Niekiedy w wyniku pracy obojga partnerów, relacje mogą się zamienić w „płomienną przyjaźń”, często jednak, z czasem, destrukcja przybiera coraz ostrzejszą formę. Czy wówczas trwanie w takim związku ma swoje granice?
Według doktryny Kościoła Katolickiego „co Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela” (Mt 19,6), co tłumaczone jest, iż małżeństwo bez względu na wszystko powinno trwać. Kościół nie dopuszcza eutanazji małżeństwa. Mimo tego, że należę do Kościoła Katolickiego, mimo tego, że wiara katolicka jest mi bardzo bliska, w obliczu moich doświadczeń, nie mogę zgodzić się z takim stanowiskiem.
Osobowość człowieka może być tak destrukcyjna, że nie tylko oddala jego samego od Boga, ale poprzez wpływ na najbliższych, niszczy również ich samych. Zmiana destrukcyjnych zachowań na konstruktywne najczęściej wymaga terapii. Jednak, aby ją podjąć, potrzebna jest świadomości własnej niedoskonałości, a z tym jest największy problem, często nie do przeskoczenia.
Co jest głównym źródłem destrukcji w małżeństwie?
Nie tylko psychologowie twierdzą, że nie różnimy się zakresem naszych podstawowych potrzeb. Wśród nich są takie, które w sposób szczególny wpływają na nasze relacje z innymi, w tym na relacje partnerskie/małżeńskie. Jest to potrzeba uznania, docenienia, akceptacji, szacunku, troski, zrozumienia. Można je ująć pod wspólnym mianownikiem, który często określa się mianem potrzeby miłości.
Wśród wielu innych potrzeb, każdy człowiek ma również potrzebę miłości.
Problem zaczyna się wtedy, kiedy potrzeba ta jest zbyt duża, co najczęściej ma swoje źródło w niewłaściwych relacjach w dzieciństwie, jakie tworzyli rodzice i wychowawcy. Wówczas podobnie jak inne niezaspokojone potrzeby np. potrzeba jedzenia, czy picia, potrzeba miłości absorbuje całą uwagę człowieka, determinuje jego zachowanie i postawę. Potrzeba ta tworzy „czarną dziurę” w ludzkiej psychice, którą nikt z zewnątrz nie jest w stanie zasypać. Inni jedynie mogą poprzez różne wyrazy miłość, doraźnie zmniejszyć dyskomfort jaki tworzy „głód miłości”.
Niezaspokojona potrzeba miłości tworzy poczucie wewnętrznego napięcia i niepokoju. Ten dyskomfort występuje z różnym nasileniem. Szczególnie mocno odczuwany jest w chwilach obniżonego nastroju i stresu. Wówczas to nasilają się w sposób szczególny pretensje i uwagi kierowane do partnera/partnerki. Wtedy to zupa może być przesolona, chociaż jeszcze wczoraj smakowała. Z kolei żona może stawiać zarzut zbyt małego zaangażowania męża w wychowanie dzieci, chociaż to on głównie odrabia z nimi lekcje.
Po wielu latach trwania takiego stanu w osobie z zawyżoną potrzebą miłości utrwala się przekonanie, że to partner/partnerka winna jest temu, że jej związek jest tak nieudany. Z dziwną satysfakcją znajduje kolejne argumenty potwierdzające jej stanowisko, a awantury jak gdyby dodawały jej energii. Nie rzadko wówczas pojawia się głośno artykułowane przekonanie: zmarnowała/zmarnował mi życie.
Długo w mojej pamięci pozostaną sesje jakie miałem z klientem, który podejmował różne próby, aby ratować swoje małżeństwo. Jego żona była klasycznym przykładem osoby z wyjątkowo wysokim poziomem potrzeby miłości. Nasilające się uwagi, pretensje, nie spełnione oczekiwania, z biegiem czasu przyjęły formę awantur. Obecne przy nich dzieci coraz częściej reagowały smutkiem i wycofaniem. On próbował ją namówić na terapię, ale ona widziała problem głównie w nim. Dziś już nie są małżeństwem i to z jej inicjatywy. On spotyka się z dziećmi w wyznaczonych przez sąd terminach. Ma z nimi wspaniały kontakt. Nie czuje do byłej żony żalu, a jedynie współczucie. Powiedział mi nawet, że gdyby ona zrozumiała gdzie tkwi problem, gdyby podjęła pracę nad sobą, to byłby gotów na nowo podjąć wysiłek budowania ich związku.
Uważam, że trwanie w destrukcyjnym związku ma swoje granice. Destrukcja niesie ze sobą niekiedy ogromne koszty. Dotyka przede wszystkim dzieci. Do tego praktycznie uniemożliwia proces samorozwoju, samodoskonalenia, angażując uwagę na rzecz walki o trwanie tego związku. Określenie, gdzie jest ta granica jest bardzo trudne. Na pewno wymaga to czasu oraz podjęcia wszystkich możliwych działań na rzecz ratowania związku.
Wspomniany wyżej klient swoją pracę nad związkiem rozpoczął od siebie. Poznawał mechanizmy kierujące zarówno nim jak i żoną. Zgodził się nawet na propozycję żony, aby zawiesić ich związek na trzy miesiące i wyprowadził się do rodziców. Dobrze pamiętam jego postawę, w której przebijało się pytanie : co jeszcze mogę tu zrobić?
Jeżeli małżeństwo naprawdę złączone jest przez Boga, czyli przez prawdziwą miłość, a nie potrzebę miłości, to nie ma wówczas obawy, że ktokolwiek, albo cokolwiek jest w stanie je rozdzielić. Wówczas dopiero ceremoniał kościelny inicjuje nierozerwalną więź.
Dziś jestem jeszcze na urlopie, chodzę po górach z aparatem. Robię zdjęcia, aby utrwalić ciekawe miejsca i sytuacje. Już jutro będą one przywoływały wspomnienia o tym co przeżyłem. Utrwalone obrazy zadziałają jak bodziec wywołujący określone uczucia i emocje.
Poza tymi zdjęciami, które robimy aparatem są inne – szczególne fotografie. Zawierają one całe sekwencje z życia, w których dominuje wyjątkowo silne uczucie szczęścia. Mogą to być przeżyte przyjaźnie, miłości, lub inne, wyjątkowe okresy życia. Te „życiowe fotografie ” powstają w sferze naszych uczuć, są trwałe, niezniszczalne, i zawsze wywołują takie same pozytywne reakcje.
Wczoraj usłyszałem opinię, że życie sprowadza się w dużej mierze do tego, aby można było „robić jak najwięcej takich fotografii”. Innymi słowy powinniśmy tak realizować nasze życie, aby było w nim jak najwięcej szczęścia. Myślę, że nikt temu nie zaprzeczy, pojawia się jedynie pytanie jak to zrobić. Pytanie to nie jest nowe, wypełnia treść rozważań ludzi od tysięcy lat.
Nawet niezbyt wnikliwa obserwacja innych pozwala dostrzec, że są ludzie, którzy mają jak gdyby wrodzoną zdolność projektowani życia tak, aby było w nim dużo okazji do robienia „życiowych fotografii”. Co prawda jest ich stosunkowo mało, ale jednak są. Inni muszą się tego uczuć, a jeszcze inni przez całe życie nie znajdują momentów do „fotografowania”.
Przez ostatnich kilka miesięcy zgłębiam treść Katechizmu Kościoła Katolickiego, który jest Konstytucją naszego Kościoła. Główną moją motywacją jest zrozumienie doktryny wiary w jakiej zostałem wychowany. Z Katechizmu wynika, że celem ostatecznym człowieka jest szczęście, które „pochodzi z darmowego daru Bożego”. Co prawda mało precyzyjnie, niekiedy w mało przejrzysty sposób, ale podaje on również sposób w jaki można je osiągać. Studia nad Katechizmem pozwoliły mi zrozumieć, że nie muszę szukać drogi do szczęścia w innych religiach, czy koncepcjach filozoficznych. Wystarczy, że będę świadomym katolikiem.
Należę do osób, które musiały nauczyć się takiego projektowania życia, aby było w nim jak najwięcej momentów kwalifikujących się do „życiowych fotografii”. Dziś jestem na etapie „świadomej kompetencji” i chcę ten etap utrzymać jak najdłużej. W ten sposób mogę wspierać tych, którzy są na etapie „świadomej niekompetencji”, którzy szukają takiego sposobu na życie, aby wypełniać swój życiowy album jak największą ilością odpowiednich fotografii.
Kilka dni temu byłem na urodzinach bliskiego znajomego, który obchodził swoje 50 urodziny. Miła atmosfera, dobra zabawa. Pięćdziesiątka, to okazja do podsumowań, dlatego zapytałem jubilata, czy czuje satysfakcję z osiągnięć swojego życia. Tonem, w którym przebijała się pokora stwierdził, że swoje dotychczasowe osiągnięcia uznaje jako sukces.
Znając wiele szczegółów życia jubilata, obiektywnie trzeba stwierdzić, iż rzeczywiście ma on podstawy do satysfakcji. Kiedy się żenił rozpoczynał z pozycji zerowej. Poza miłością do swojej żony oraz zapałem do pracy nie posiadał praktycznie nic. Dziś ma wspaniałe dzieci, ładny dom przed którym stoję trzy samochody, oraz spokojne i ustabilizowane życie zarówno finansowe, jak i rodzinne.
Na moje pytanie, co jest potrzebne, aby osiągnąć taki sukces, po chwili zastanowienia jubilat powiedział mi, że zawsze konsumował życie „małymi łyżeczkami”. Nigdy nie było w nim potrzeby, aby mieć już i dużo.
Psychologia zna zjawisko, które określa mianem umiejętności odraczania nagrody. Według badaczy tego zjawiska, dla osiągnięcia sukcesu umiejętność ta jest niezbędna. Człowiek z taką umiejętnością potrafi podejmować działania nie liczą na to, że ich efekty pojawią się od razu. Z konsekwencją i wiarą w sukces buduje swoje życie. Dokładnie taką umiejętność posiada mój znajomy.
Ponadto jest on dla mnie żywym dowodem na to, że nie powinno się patrzeć w przyszłość przez pryzmat tego, co dziś mamy w portfelu. Osiągnięcia materialne w przyszłości nie mają nic wspólnego z tym, czym dysponujemy dziś. Plany, kalkulacje przez pryzmat tego, co dziś mamy prowadzi do poważnych ograniczeń wizji przyszłości. Wielokrotnie miałem okazję słyszeć od ludzi, którzy podobnie jak mój znajomy podsumowywali swoje życie: nie mam pojęcia skąd mam to wszystko. Kiedy byli na początku swojej drogi budowania dorosłego życia, nic nie wskazywało na to, że dojdą do miejsca, w którym są dzisiaj.
Jest jeszcze jeden, ważny składnik życiowego sukcesu, o którym nie wspomniał mój znajomy, a który mam okazję w nim obserwować. Jest to spokój i przejawiająca się w jego postawie wiara w pozytywną przyszłość i emanujące z niego przekonanie: „jestem tu gdzie powinienem być”. Nie widziałem w nim stanu napinania się.
Mówiąc szczerze nie dziwi mnie sukces mojego znajomego. Jego postawa szeroko opisywana jest w poradnikach opisujących jak budować własne życie, aby przepełnione było satysfakcją i szczęściem. Nie mam cienia wątpliwości, że mój znajomy jest na najlepszej dla siebie drodze. Każdy ją ma, nie każdy jednak ją odnalazł.
Viktor Frankl znany psychiatra, który na trwałe wpisał się w historię myśli psychologicznej stwierdził, że „Każdy z nas ma w życiu swoiste powołanie czy misję do spełnienia : każdy musi odkryć swoje przeznaczenie, które wymaga realizacji.” Odkrycie tego „powołania” sprawia, że człowiek płynie przez życie, robiąc to, co powinien robić i będąc tam, gdzie powinien być.
Jedni, tak jak mój znajomy, nieświadomie odkrywają to „powołanie”, inni muszą świadomie poszukiwać je. Wymaga to jednak wysiłku, konsekwencji i wiary w to, że na pewno ono jest.
Kilka lat temu uczestniczyłem w szkoleniu poza moim miejscem zamieszkania, które rozciągnęło się na pięć weekandów. Znaczna część uczestników szkolenia mieszkało w jednym hotelu. Wspólnie spędzony czas, nie tylko w czasie szkolenia, ale i w sobotnie wieczory, bardzo zintegrował kilkunastoosobową grupę. Pojawiły się propozycje spotkań po zakończeniu szkolenia, jak również pomysły na wspólne działania.
Już po ok. miesiącu na propozycję spotkania odpowiedziało tylko kilka osób. Kolejne propozycje nie prowadziły do spotkań z powodu braku chętnych. Po roku otrzymałem emaila od jednego z kolegów, w którym wyrażał swój żale i pretensje. Był bardzo rozczarowany, że tak silne emocje jakie towarzyszyły nam na koniec szkolenia, nie przełożyły się na kontynuowanie znajomości.
Jestem w wieku, który pozwala na życie spojrzeć z pewnej perspektywy. Mam za sobą bardzo wiele podobnych szkoleń, jak również obozów. Prawie zawsze po ich zakończeniu pojawiała się silna motywacja do kontynuowania powstałych znajomości. Często ogromna dawka pozytywnych emocji, jakie powstały w wyniku wspólnie spędzonego czasu, wspólnych przeżyć, tworzyła przekonanie, że te nowe znajomości powinny trwać wiecznie. Tymczasem okazywało się, że niekiedy wystarczało tylko kilka tygodni, aby w telefonicznej rozmowie wyczuć ostygnięcie emocji, które tak niedawno były jeszcze bardzo gorące.
Nie będę ukrywał, że trochę szkoda mi było kolegi, który tak mocno zabiegał o podtrzymanie zażyłych znajomości z koleżankami i kolegami ze szkolenia. Dobrze pamiętam moje rozczarowania sprzed wielu lat.
Dlaczego tak się dzieje?
Pojawia mi się tu analogia do drzewa, na którym wiosną zakwitają kwiaty, a z nich rodzą się owoce. Kiedy jest ich za dużo, kiedy drzewo nie poradzi sobie z ich nadmiarem, wiele młodych owoców spada z drzewa. Ono ma określony limit swoich możliwości „obsługi” owoców. Podobnie jest z nami. Utrzymanie znajomości w odpowiednim stanie, wymaga od nas wysiłku i zaangażowania. Wiele naszych nowych znajomości musi się zakończyć, musi „umrzeć” naturalną śmiercią. Nie jesteśmy w stanie ich utrzymać na poziomie, który by nas satysfakcjonował.
Brak aktywności w sferze takich znajomości nie oznacza jednak, że nie mogą one przywołać dawne emocje. Kiedy dochodzi do przypadkowego spotkania, wszystko odradza się tak jak gdyby wspólne przeżycia były wczoraj. Możliwe jest to jednak tylko wtedy, kiedy nie nosimy w sobie rozczarowania i żalu z powodu braku aktywności tej znajomości.
Mam koleżankę w Warszawie, z którą uzgodniliśmy, że odległość która nas dzieli nie pozwala na to, aby nasze relacje były aktywne. Zaprzestaliśmy nawet regularnego pisania e-maili. Mam ją jednak głęboko w mojej pamięci. Kiedy tylko jestem w Warszawie zawsze mogę liczyć na bardzo miłe spotkanie, w którym jest tyle samo pozytywnych emocji, jakie towarzyszyły nam, kiedy poznaliśmy się na szkoleniu.
Myślę, że zdrowym jest świadome zakwalifikowanie każdej nowej znajomości do tych, które są aktywne, albo do znajomości nieaktywnych. W ten sposób możemy skupić naszą energię na osobach, które są dla nas wyjątkowo ważne, aby odpowiednio zadbać o relacje z nimi. Przecież nie chodzi o to, aby drzewo miało dużo słabych owoców, ale żeby były one wyjątkowo dorodne. Jednak aby było to możliwe musi być ich odpowiednia ilość. Takie są prawa natury.
W ostatnim czasie Kościół mocno zaangażował się w walce o nie wystawianie w Polsce sztuki „Golgota Picnic”. Wcześniej podjął walkę z aborcją i z gender. Hierarchowie Kościoła w swoich wypowiedziach podkreślają jak wiele jest dziś podobnych zagrożeń, nawołując wiernych do walki z nimi. Czy absorbowanie wiernych takimi zagrożeniami jest zgodne z doktryną Kościoła Katolickiego?
Podstawowym dokumentem wyznaczajacym postawę Kościoła jest Katechizm Kościoła Katolickiego, który przez Jana Pawła II określony został mianem Konstytucji Kościoła. W jego wstępie Jan Paweł II napisał: „Proszę zatem pasterzy Kościoła oraz wiernych, aby przyjęli ten Katechizm w duchu jedności i gorliwie nim się posługiwali, wypełniając zadanie głoszenia wiary i wzywając do życia zgodnego z Ewangelią. Katechizm zostaje im przekazany, by służył jako pewny punkt odniesienia w nauczaniu doktryny katolickiej…” (podkreślenia własne).
Indeks tematyczny Katechizmu wskazuje na 21 miejsc, w których pojawia się słowo „walka” i „walczyć”. Żadne z nich nie mówi o walce z zagrożeniami, do których odnosi z takim zaangażowaniem Kościół. Walka w ujęciu Katechizmu to stawianie czoła zagrożeniu, które jest w człowieku. Nazywa je „pożądliwością”, będącą zarzewiem grzechu, skłonnością do zła. „… Nie ma takiego człowieka, który nie musiałby walczyć z pożądliwością, gdyż nie przestaje ona skłaniać do złego.” (KKK,978)
Jeżeli uznamy sztukę „Golgota Picnic”, gender, aborcję, jako zło, to Katechizm wyjaśnia gdzie jest jego pierwotne źródło: „Konsekwencje grzechu pierworodnego i wszystkich grzechów osobistych ludzi powodują w świecie, ujmowanym jako całość, stan grzeszności, który może być określony wyrażeniem św. Jana: grzech świata (J 1,29).” (KKK,408)
Konstytucja Kościoła Katolickiego każde zło jakie pojawia się w świecie postrzega jako skutek grzechu człowieka. To człowiek swoją „pożądliwością” tworzy „grzech świata”. Nie dostrzeganie tej zależności koncentruje uwagę na skutkach, a nie przyczynach zła. Efektem tego są poważne błędy, o czym również mówi Katechizm: „Nieuwzględnienie tego, że człowiek ma naturę zranioną, skłonną do zła, jest powodem wielkich błędów w dziedzinie wychowania, polityki, działalności społecznej i obyczajów.” (KKK,407)
Wynika z tego jednoznacznie, że w łańcuchu przyczynowo-skutkowym zła, na początku zawsze jest człowiek, a nie grupa społeczna. To, co dzieje się w grupie zawsze ma swój początek w jednostce. Mówi o tym nie tylko doktryna Kościoła Katolickiego. Mówią o tym również inne religie, potwierdzają to psychologowie. Uznany autorytet w dziedzinie psychologii Mihaly Csikszentmihaly tak opisuje tę zależność: „ …żadna zmiana społeczna nie może zaistnieć, jeżeli najpierw nie zmieni się świadomość poszczególnych jednostek.”
Największą przeszkodę na drodze do dobra stanowimy my sami, a nie przeszkody zewnętrzne: „łaska chrztu nie uwalnia naszej natury od jej słabości” (KKK,978), „namaszczenie przy bierzmowaniu umacnia nas do życiowej walki” (KKK,1523). „Każdy otrzyma nagrodę, kto będzie należycie walczył” (KKK,1264)
Dlaczego tej ogromnej determinacji Kościoła w walce z „grzechami świata”, nie widać w nawoływaniu wiernych do walki z ich własnymi grzechami, czyli do walki z pierwotnym źródłem zła? Jak długo jeszcze uwaga wiernych będzie odwracana od nich samych, od ich słabości, na rzecz zagrożeń zewnętrznych?
Pytania te kieruję do biskupów Kościoła Katolickiego „jako nauczycieli wiary i pasterzy Kościoła”(KKK,12). Jako członek tego Kościoła dostrzegam w nim ogromny potencjał w walce o dobro, o konstruktywne relacje na scenie politycznej, o pozytywne stosunki społeczne w miejscu pracy i w życiu rodzinnym, o szczęście każdego człowieka. Jest tylko jeden warunek: wierni powinni być angażowani przede wszystkim w walkę z samym sobą, co dokładnie wpisuje się w doktrynę Kościoła.
Jak informuje „Nasz Dziennik” : „Tysiące Polaków wychodzą na ulice swych miast, by protestować przeciwko prezentacji pseudosztuki „Golgota Picnic”, która obraża uczucia religijne chrześcijan”. Co prawda nie akceptuję przyjętych przez nich form protestu, ale uważam, że mają do tego pełne prawo. Konstytucja zapewnia im demonstrowanie swoich przekonań. Chciałbym jednak, aby zachowali konsekwencję w swojej walce.
M.in. w Warszawie, Krakowie, Bydgoszczy, grupy niekiedy kilkuset osobowe gromadziły się przed teatrami gdzie miały być czytane teksty „Golgota Picnic”. Zgromadzeni modlili się. Niektórzy trzymali w rękach transparenty wyrażające ich stosunek do Boga, krzyża i wiary.
Kiedy w TVP Info oglądałem wywiady z protestującymi widziałem ich ogromne zaangażowanie i determinację. Swoją obecność na manifestacji argumentowali potrzebą wyrażenia sprzeciwu wobec jak twierdzili, obraźliwej dla nich sztuki, jak również w obronie wartości chrześcijańskich.
Przed budynkiem Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku, grupa osób wyraziła sprzeciw wobec ewentualnych kolejnych prób wystawienia spektaklu. Jacek Konczal z Diakonii Społecznej Ruchu Światło-Życie archidiecezji gdańskiej, organizator manifestacji stwierdził, że: „ Nie można być chrześcijaninem, katolikiem, siedząc w domu. Katolikiem jest się we wspólnocie, takiej na przykład jak ta tutaj. Wiarą i czynem chcemy pokazać Jezusowi, że jesteśmy Jego uczniami”.
Jestem pełen uznania dla wszystkich tych, którzy z takim zaangażowaniem walczą o zachowanie wartości chrześcijańskich. Jako katolik w pełni zgadzam się ze stwierdzeniem, że przede wszystkim „wiarą i czynem” powinniśmy zaświadczać o tym kim jesteśmy. Protestujący są tego przykładem.
Bardzo liczę na ich konsekwencję. Mam nadzieję, że po zakończonej walce z „Golgota Picnic” nie zaprzestaną swoich działań. Liczę na to, że kontynuując swoje przesłanie, przeniosą się tam gdzie zagrożenie dla wartości chrześcijańskich jest dużo większe. Miejscem tym jest nasz parlament, a dokładnie klasa polityczna zasiadająca w jego ławach.
Postawa polityków przekłada się nie tylko na literę prawa, ale również na postawę całego społeczeństwa. To stamtąd płyną sygnały wzywające do nienawiści i walki albo do budowania pokoju, wzajemnej życzliwości i szacunku. Nie trzeba zbyt dużej wnikliwości, aby dostrzec jak dziś bardzo odległe są postawy polityków od tego, o czym mówi Konstytucja (Katechizm) Kościoła Katolickiego. Już we wstępie do niej czytamy: „każdy chrześcijański akt cnoty nie ma innego źródła niż miłość ani innego celu niż miłość.” (KKK,25)
Zaangażowanie protestujących przeciwko sztuce, której nie wiedzieli, jest ogromne. Mam nadzieję, że będzie ono co najmniej tak samo duże w walce o obecność wartości chrześcijańskie na scenie politycznej, którą mają okazję oglądać codziennie.
Komentarze dotyczące afery taśmowej odnoszą się przede wszystkim do tego, jaki jest stopień odpowiedzialności Donalda Tuska za postawę jego ministrów. Być może słuszne są żądania jego dymisji. Dlaczego jednak powstały kryzys nie jest rozpatrywany przez pryzmat obnażonych w jego wyniku niedociągnięć i błędów? Wyciąganie takich wniosków wymaga kompetencji oraz koncentracji uwagi na doskonaleniu struktur władzy i skuteczności rządzenia. Tego akurat wyraźnie brakuje komentatorom tych wydarzeń, co widać w ich narracji.
Zmiany, udoskonalenia zarówno na poziomie życia jednostki, jak również w każdej organizacji dokonują się w wyniku świadomych poszukiwań najlepszych rozwiązań, lub….w wyniku kryzysów. Tak naprawdę to kryzys jest najlepszym bodźcem do zmian oraz źródłem informacji o tym, co nie działa, co wymaga udoskonalenia. W naturę człowieka wpisane jest dążenie do równowagi (homeostazy), a nie do zmiany. To dlatego potrzebny jest kryzys, niekiedy nawet bardzo poważny, aby wznieść się na wyższy poziom dojrzałości, wyższy poziom życia. Mówił o tym m.in. Erik Erikson amerykański psycholog, twórca psychospołecznej teorii rozwoju. W swoich pracach określił nawet zestaw normatywnych kryzysów, inaczej kryzysów uniwersalnych.
W swojej pracy mam okazję towarzyszyć ludziom, których dotykają problemy, niekiedy nawet bardzo dotkliwe. Po czasie dochodzą do wniosku, że gdyby nie te problemy, to nie byliby w miejscu które im bardzo odpowiada. Wielu ludzi dotykają poważne problemy zdrowotne w wyniku których przewartościowują swoje życie. Potem dochodzą do wniosku, że dzięki chorobie znaleźli się w dużo lepszym dla nich miejscu. Moje osobiste doświadczenia w pełni to potwierdzają.
Każdy wypadek lotniczy angażuje specjalistów do przeprowadzenia dokładnej analizy błędów tylko po to, aby więcej nie były popełnione. Wnioski z ich pracy tworzą nowe procedury, weryfikują już istniejące. Z kolei analizę wypadku przez pryzmat winy dokonuje prokuratura.
Lech Wałęsa pytany o komentarz do afery taśmowej stwierdził, że zmiana rządu na inny nie rozwiązuje zasadniczych problemów. Przede wszystkim należy dokonać odpowiednich zmian w prawie i w procedurach. Brak tych działań sprawi, że nowa władza będzie nadal funkcjonowała w starych, jak się okazało bardzo niedoskonałych warunkach prawnych i proceduralnych.
Afera taśmowa bez wątpienia pokazała poważny problem. Czas pokaże czy afera ta zostanie wykorzystana jako bodziec do pozytywnych zmian, czy też nastąpi jedynie zmiana władzy. To kolejny sprawdzian dla elit politycznych. Być może już wkrótce przekonamy się czy ważniejsza jest władza, czy dobro naszej ojczyzny.
Wczorajszy program „Tomasz Lis na żywo”, po raz kolejny uwidocznił zupełnie różną ocenę ostatnich 25 lat naszej historii. W ocenie jednych to stracony czas niewykorzystanych szans, dla drugich to okres, z którego powinniśmy być dumni , który był wyjątkowy w całej naszej historii. Pozbywając się własnych – subiektywnych wrażeń, a jedynie poszukując prawdy słuchając stanowiska innych, można się zupełnie zagubić. Dlaczego tak skrajnie różnie oceniamy naszą rzeczywistość ?
Czesław Bielecki – uczestnik wczorajszego programu Tomasza Lisa prezentował tę część Polaków, którzy mówią głównie o tym, co jeszcze nie działa, co brakuje. Jego odpowiedzią na pozytywne oceny były kolejne fakty potwierdzające nieudolność państwa. Kiedy inni goście redaktora Lisa dzielili się swoimi pozytywnymi wrażeniami Czesław Bielecki wyciągał kolejne argumenty potwierdzające jego stanowisko.
Z innych rozmów, prowadzonych ostatnio w mediach na temat naszych dokonań ostatnich dwudziestu pięciu lat, dało się również zauważyć jak ci, którzy widzą głównie negatywy reaguję nerwowo na pozytywne opinie. Wyraźnie one ich drażniły. Psychologia zjawisko to określa mianem dysonansu poznawczego. To stan napięcia wywołujący rozdrażnienie, a nawet złość, gdy występuje sprzeczność pomiędzy przekonaniami a informacjami płynącymi z otaczającej rzeczywistości. Ci, którzy kierowani są przekonaniami o tym jak jest źle, będą czuli się dobrze tylko wtedy, kiedy odnajdą to, co potwierdza ich przekonania.
Dla wielu ludzi kontestacja jest źródłem komfortu psychicznego, stąd nieustannie koncentrują swoją uwagę na różnicy pomiędzy tym co być powinno, a tym co jest. Stan obecny zawsze będzie odbiegał od wizja idealnej rzeczywistości, dlatego bez trudu zaspokajają swoją psychiczną potrzebę.
Nie tak dawno jadąc samochodem z moim tatą zachwycałem się nowymi drogami. Jako emerytowany kierowca dobrze pamiętał jak wyglądały te drogi przed laty. Wyraźnie widać było jego miłe zaskoczenie. Kiedy powiedziałem, że dziś tak wiele dobrego dzieje się wokół nas, w odpowiedzi na moją pozytywną ocenę po chwilowej ciszy usłyszałem: ale służba zdrowia nie działa. Miałem wrażenie, że moje słowa wyrwały tatę ze snu. Pozytywny obraz „zerwał go na nogi” i przywrócił świadomość. Wyraźnie widziałem w nim przypływ energii, kiedy przywoływał kolejne dowody na to jak źle działa służba zdrowia.
Czy dostrzeganie tego co pozytywne, jest przejawem braku dojrzałości, czy infantylizmu, jak oceniają ci z grupy pana Bieleckiego i mojego taty?
Prawdą jest, że inspiracja do działań pochodzi z obrazu tego co jest, i tego co chcielibyśmy aby było. Jednak energia do skutecznej realizacji powstałych z tego obrazu zamierzeń pochodzi z dotychczasowych osiągnięć i sukcesów. Mówienie o nich działa inspirująco, jest motywacją do dalszych osiągnięć. To nie lekceważenie braków, a źródło energii dla ich eliminowania.
Kiedy słucha się Jerzego Owsiaka, to można odnieść wrażenie, że żyjemy w kraju pełnej szczęśliwości. Jednocześnie od tylu lat jego fundacja nieustannie działa na rzecz wspierania służby zdrowia, i robi to wyjątkowo skutecznie. Nie znam takiego przypadku, aby ktoś z grupy pana Bieleckiego i mojego taty, wykazał sią taką skutecznością.
Mam ogromny żal do środowiska psychologów, że nie prowadzą powszechnej psychoedukacji. Praktycznie w ogóle nie reagują na zjawiska, które jednocześnie w swoich pracach naukowych oceniają jako negatywne i szkodliwie społecznie.
Wzorem Deklaracji Wiary lekarzy katolickich zgłaszam inicjatywę Deklaracji Wiary polityków katolickich – ludzi, którzy poza Kościołem, mają ogromy wpływ na postawę naszego społeczeństwa. Bardzo liczę na pozytywną odpowiedź na moją inicjatywę tych polityków, którym bliska jest wiara chrześcijańska i jej wartości.
DEKLARACJA WIARY Deklaracja wiary polityków katolickich w przedmiocie postawy wobec społeczeństwa i kraju.
Obowiązkiem nas polityków są wszelkie możliwe działania na rzecz dobra wspólnego i rozwoju naszej ojczyzny, a nie na rzecz partyjnych interesów, co stoi w sprzeczności z Konstytucją Kościoła Katolickiego.
- WIERZĘ w jednego Boga, Pana Wszechświata, który wyznacza drogę mojego postępowania i jest jedynym źródłem Prawdy.
- UZNAJĘ, iż każdy człowiek jest dzieckiem Bożym, a co za tym idzie, zasługuje na szacunek i miłość. Nie do mnie należy ocena innych za ich przewinienia, lub niewłaściwą postawę. Gniew pozostawiam Boskiej Opatrzności, a wymierzanie kary powołanym do tego instytucjom. Wszyscy inni, którzy postępują inaczej sprzeciwiają się samemu Stwórcy.
- PRZYJMUJĘ prawdę, iż jedyną miarą mojej postawy polityka chrześcijanina jest to, ile jest w nim owoców Ducha Świętego: miłości, radości, pokoju, cierpliwości, uprzejmości, dobroci, wspaniałomyślności, łaskawości, wierności, skromności, wstrzemięźliwości i czystości.
- STWIERDZAM, że podstawą godności i wolności polityka katolickiego jest wyłącznie jego sumienie oświecone Duchem Świętym i nauką Kościoła i ma on prawo działania zgodnie ze swoim sumieniem i etyką polityka, która uwzględnia prawo sprzeciwu wobec działań niezgodnych z sumieniem.
- UZNAJĘ pierwszeństwo prawa Bożego nad ludzkimi potrzebę przeciwstawiania się ideologiom sprzecznym z wartościami chrześcijańskimi, potrzebę stałego pogłębiania wiedzy nie tylko z zakresu moich działań, ale także wiedzy chrześcijańskiej.
- UWAŻAM, że – nie narzucając nikomu swoich poglądów, przekonań politycy katoliccy mają prawo oczekiwać i wymagać szacunku dla swoich poglądów i wolności w podejmowanych przez nich działaniach zgodnie ze swoim sumieniem.
Moja rozmowa z atrakcyjną, niezależną finansowo trzydziestolatką w ramach sesji coachingowej wywołała u niej łzy, kiedy mówiła o swoich relacjach partnerskich. Potrzebuje bliskości, relacji opartych na miłości, ale nie może zaspokoić sowich potrzeb. Mężczyźni, z którymi była w związkach chcieli ją mieć tylko dla siebie, traktowali ją jak swoją własność, co było dla niej nie do zaakceptowania. Pamiętam moje doświadczenia z pracy w biurze matrymonialnym, gdzie spotykałem wiele podobnych kobiet. Wówczas miałem ochotę wyjść na ulicę i krzyczeć: gdzie ci mężczyźni.
Socjologowie przewidują, że do 2030 roku nawet 7 milionów Polaków wybierze życie w pojedynkę. Szukając przyczyn tego stanu rzeczy bezwzględnie trzeba uwzględnić zjawisko jakie dotknęło moją klientkę. Dziś możemy albo tylko rejestrować negatywne zjawiska jakie pojawiają się w relacjach partnerskich, i ubolewać nad ich skutkami, albo zrozumieć je. Tylko zrozumienie może stanowić dobry punkt wyjścia do skutecznych działań na rzecz zmian.
Zachowanie każdego człowieka zdeterminowane jest zaspokojeniem potrzeb. Fakt ten jest powszechnie zrozumiały i akceptowany. Kiedy jesteśmy spragnieni lub głodni, wówczas naszą uwagę i działania kierujemy głównie na rzecz ich zaspokojenia. Wówczas dopiero możemy zająć się innymi sprawami. Wśród potrzeb, w które wyposażony jest każdy człowiek jest ta, która sprawia, że pragniemy bliskości, czułości. I to ona jest głównym spoiwem związków. Jej zaspokojenie daje poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Z kolei niezaspokojona potrzeba bliskości wywołuje stan zagrożenia, uruchamiając odpowiednie mechanizmy obronne.
Partnerzy mojej klientki mieli mocno zawyżoną potrzebę bliskości. Niestety jest to bardzo powszechne zjawisko. Potrzeba na takim poziomie wywołuje dyskomfort, nieustannie angażuje uwagę w poszukiwaniu sposobów jej zaspokojenia. Mężczyźni z zawyżoną potrzebą bliskości stawiają wyjątkowo wygórowane oczekiwania swoim partnerkom. Spełnienie ich ma zapewnić tym mężczyznom poczucie bezpieczeństwa. Stąd kwestionują samodzielne wyjścia z domu na spotkania z przyjaciółmi. Nie akceptują wszystkich tych, do których partnerka czuje sympatię. W skrajnej sytuacji mogą nie akceptować nawet bliskiej rodziny. Partner z zawyżoną potrzebą bliskości czuje się tylko wtedy dobrze, kiedy ma partnerkę przy sobie, kiedy ona koncentruje swoją uwagę tylko na nim. Jego postawa przypomina bluszcz. Poważnym problemem, niestety często występującym, jest agresywna postawa mężczyzn, w reakcji na ich zawyżoną potrzebę. To wówczas zupa jest przesolona, co upoważnia ich do złości, a nawet agresji, która daje im chwilową ulgę.
Mężczyźni z zawyżoną potrzebą bliskości przyjmuję jeszcze jedną, charakterystyczną postawę. W obawie przed utratę bezpieczeństwa i wynikającym z tego zranieniem, rezygnują z relacji partnerskich. Wolą nie ryzykować.
Chowanie się za postawą maczo, oddala nas od trwałego i szczęśliwego związku. Ponadto z biegiem lat zawyżona potrzeba miłości działa jak wirus, który coraz trudniej opanować, który jednocześnie odbiera poczucie życiowej satysfakcji i spełnienia. I nie pomoże tu fakt, że znajdziemy winnych naszego stanu, kierując oskarżenia na partnerki. Tylko świadomość własnej niedoskonałości może nas z niej wyzwolić. Nie jest to łatwe, ale możliwe, szczególnie kiedy skorzystamy z odpowiedniego wsparcie. Wybór należy do nas.