Wyobraziłem sobie, że na terenie naszego kraju ląduje delegacja kosmitów. Są bardzo życzliwie nastawieni do ludzi. Znają nasz język. Prowadzą rozmowy z przedstawicielami władzy, z różnymi ugrupowaniami politycznymi, z mieszkańcami miast i wsi, chcąc dokładnie poznać nasze życie, stosunki społeczne. Najprawdopodobniej to, co zrobiłoby na nich największe wrażenie to fakt, że otrzymują niekiedy zupełnie różne informacje w zakresie tych samych wydarzeń, czy opisu tych samych sytuacji. Zdiagnozowaliby to jako poważne zakłócenie naszych systemów odbioru rzeczywistości.
Dziś chyba nikt już nie ma wątpliwości, że poszukiwanie wspólnego punktu widzenia przy wykorzystaniu argumentów nie jest skuteczne. Wniosek ten w pełni potwierdza wszystko to, co działo się w trzecią rocznicę tragedii smoleńskiej. Dyskusje, debaty, w których pojawiały się kolejne argumenty, służyły jedynie ugruntowaniu wcześniej przyjętego stanowiska.
Życie pokazuje dokładnie to, co już dawno wykazali naukowcy : argumenty służą jedynie do potwierdzania wcześniej przyjętych założeń. W naszym mózgu jest system, który zawiaduje naszym sposobem myślenia, naszą strategią konstruowania kolejnych argumentów. To on decyduje o tym jaka idea zawarta jest w naszym myśleniu. I to jest fakt nie do podważenia (!), gdyż potwierdzony jest wieloma badaniami naukowymi. System ten wpływa również na sposób postrzegania świata. Jego obraz ma wpisywać się we wcześniej przyjęte założenia, w ten sposób zapewniając wewnętrzną spójność.
To dlatego nie ma dzisiaj żadnych szans na uzgodnienie wspólnego obrazu wydarzeń jakie miały miejsce w Smoleńsku trzy lata temu, gdyż zupełnie różne strategie realizują nasze systemy, które działają poza naszą świadomością. Zjawisko to widać również w wielu innych ważnych kwestiach życia społecznego, zawodowego i rodzinnego. Często stajemy naprzeciw siebie, nawet z dobrymi intencjami znalezienia kompromisu, dyskutujemy i….mimo wysiłku, mamy wrażenie jak gdybyśmy rozmawiali o zupełnie innej rzeczywistości. Trudno w takich warunkach o współpracę, a tym bardziej o efekt synergii.
Puściłem wodze fantazji i wyobraziłem sobie, że idąc za przyjacielską radą kosmitów poddajemy się weryfikacji systemów zawiadujących naszym myśleniem. Byłoby to o tyle proste, że wiedza na temat tego jak działa najlepszy dla człowieka system już jest. Wówczas różnilibyśmy się jedynie zakresem postrzeganej rzeczywistości, a nie innym jej widzeniem. Dyskusje, debaty sprowadzałyby się głównie do uzupełniania wiedzy, a nie przekonywania do swoich racji.
Mam świadomość, że dziś jest to jeszcze fantazja, ale jednocześnie wiem, że bez rozwiązania tego problemu, który dziś uznaję za największy, nie poradzimy sobie z wieloma ważnymi dla nas sprawami.
Gdzieś w głębi serca mam cichą nadzieję, że nie tragedie narodowe, a być może zmęczenie tym bezproduktywnym spieraniem się, a może coś innego, wymusi w nas autorefleksję. Wówczas zaczniemy pracować nad prawdziwymi przyczynami tak destrukcyjnych dla nas różnic. Trudno byłoby mi żyć bez tej nadziei i być może dlatego nieustannie powracam do tego tematu.
To już trzy lata trwają dyskusje, wzajemne przekonywanie się, co do przyczyn wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku. To, że politycy potrafią zupełnie inaczej interpretować rzeczywistość to fakt, do którego praktycznie wszyscy się przyzwyczaili. Zastanawiające jest jednak to, że również ludzie z tytułami profesorskimi, powołujący się na swoje szeroką wiedzę naukową, również podzielili się w ocenie tych wydarzeń. Patrząc na to zjawisko, ale tak bez uprzedzeń, pojawia się pytanie, co sprawia, że ludzie tak inaczej oceniają rzeczywistość ?
Tragedia smoleńska uwypukliła zjawisko, które możemy obserwować niemalże na co dzień, a mianowicie niekiedy skrajnie różne postrzeganie tej samej rzeczywistości przez różnych ludzi. Jak się okazuje przynajmniej przybliżony jej obraz, to nie efekt odpowiednio wysokiego poziomu inteligencji, ani wykształcenia. Ci, którzy skrajnie inaczej widzą wydarzenia z 10 kwietnia są głęboko przekonani do swoich racji. Tak więc nie jest to również gra uprawiana przez nich z powodów politycznych lub innych, bliżej nie określonych. Biorąc pod uwagę dotychczasową działalność wielu osób widzących inaczej tragedię smoleńską można założyć, że nie są one obciążone jakąś chorobą, która skutkuje zakłóceniem ich percepcji.
Możemy dzisiaj ubolewać nad tym, że inni inaczej widzą wydarzania, co do przebiegu których nie mamy cienia wątpliwości. Możemy ich oskarżać o cynizm lub głupotę. Możemy włączyć się w pogłębianie podziałów. Albo… możemy zastanowić się, poszukać przyczyn tych różnic. W ten sposób śmierć 96 osób zamiast dzielić, mogłaby stać się wkładem w budowanie spójnego i harmonijnego społeczeństwa.
Nie jest to fikcja, kiedy chociażby zapoznamy się z pracami światowej sławy eksperta w dziedzinie procesów umysłowych Davidem R. Hawkinsem. Powołując się na badania naukowe twierdzi on, że różnice jakie występują pomiędzy ludźmi w postrzeganiu rzeczywistości wynika z różnego poziomu świadomości. Opisał je w książce „Przekraczanie poziomów świadomości”. Jak twierdzi Hawkins : „Każda osoba doświadcza, postrzega i interpretuje świat oraz jego wydarzenia zgodnie ze swoim przeważającym poziomem świadomości. Jest to później potęgowane przez skłonność umysłu do tworzenia wyjaśnień przez mentalizację i interpretację postrzeganych danych…Ten proces powoduje to, co można najlepiej opisać jako „wierność paradygmatowi” lub założenie, że postrzegany /doświadczany świat odzwierciedla rzeczywistość.”
Uzgodnijmy najpierw z jakiego poziomu świadomości interpretujemy wydarzenia z 10 kwietnia 2010 roku. Jeżeli są one różne, to nie mamy szans na zgodę, przez kolejne lata, a nawet w kolejnych pokoleniach.
Wypaść możliwie jak najlepiej, pokazać się z jak najlepszej strony, zabłysnąć, zrobić jak największe wrażenie, to potrzeby ludzi, które możemy obserwować niemalże na co dzień. Mają one doprowadzić do stanu, który najlepiej określa pojęcie „zwycięstwo publiczne”. Poza publicznym jest jeszcze inne zwycięstwo – zwycięstwo nad samym sobą. Z racji tego, że jest ono bardzo osobiste, w odróżnieniu od tego pierwszego określane jest często mianem „zwycięstwa prywatnego”.
Jedno i drugie zwycięstwo zostaje osiągnięte kiedy zostaną zaspokojone określone potrzeby. Wówczas pojawia się silne uczucie zadowolenia, satysfakcji oraz odczuwalny wzrost poczucie własnej wartości. Te pozytywne doznania psychiczne motywują do kolejnych działań, które mają doprowadzić do kolejnych zwycięstw. Jednak jak zupełnie inne są potrzeby inicjujące drogę do zwycięstwa publicznego i te motywujące do osiągnięcia zwycięstwa prywatnego.
Potrzeba prestiżu, czy uznania ze strony innych, może tak uzależnić, że potrafi wypełnić niemalże całą aktywność człowieka w każdej sferze jego życia. Stąd zarówno miejsce pracy, czy spotkania towarzyskie podporządkowane są jednemu celowi – uzyskanie zwycięstwa publicznego. Gama podejmowanych działań jest tu przeogromna i obejmuje m.in. odpowiedni sposób zachowania, podkreślający wysokie kompetencje jak i odpowiedni wygląd zewnętrzny mający zrobić duże wrażenie. Bardzo skuteczną metodą osiągnięcia zwycięstwa publicznego jest zdobycie władzy. Doskonale widać to na scenie politycznej. Nie potrzeba dużej wnikliwości, aby dostrzec symptomy zwycięstwa publicznego wśród wielu posłów. Widać w nich poczucie dumy oraz głębokie przeświadczenie o własnej wartości.
U podstaw motywacji do zwycięstwa prywatnego leży przekonanie, że głównie dzięki niemu możliwe jest doskonalenie jakości życia i to w każdym jego aspekcie. Ci skoncentrowani na osiąganiu tego zwycięstwa wierzą w to, że posiadają niezbędne zasoby do jego osiągnięcia i są otwarci na weryfikowanie własnych postaw i zachowań. Pytanie, które im nieustannie towarzyszy to : co jeszcze w sobie mogę zweryfikować i udoskonalić ? Charakterystyczne potrzeby jakie się tu pojawiają, to m.in. potrzeba doskonalenia umiejętności opanowania destrukcyjnych emocji, podejmowania najlepszych decyzji i wyborów, budowania satysfakcjonujących relacji z innymi.
Co jest ciekawego w przypadku tych, którzy są motywowani do osiągania coraz to nowych zwycięstw prywatnych, mianowicie w sposób przez nich niezamierzony mogą również osiągnąć zwycięstwo publiczne. Swoją postawą i zachowaniem mogą wzbudzać szacunek i uznanie ze strony innych. Mogą stać się dla wielu autorytetem. Inni idą za nimi nie dlatego, że muszą, gdyż wynika to z ustalonej zależności formalnej, ale dlatego, że chcą.
Jeżeli czujesz się zwycięzcą, to które z tych zwycięstw jest twoim ?
Czy jest to uroda, wykształcenie, inteligencja, zajmowane przez nich stanowisko, czy ich stan posiadania ? A może twoje kryterium oceny dotyczy głównie barw politycznych, albo przynależności lub nie do Kościoła Katolickiego ? Ocena z reguły obejmuje kilka elementów, jest jednak zawsze ten najważniejszy, który w zasadniczym stopniu decyduje o globalnej ocenie wartości innych.
Pamiętam rozmowę z kobietą, która wypowiadała się na temat mężczyzn. Powiedziała, że ocenę mężczyzny rozpoczyna od przyjrzenia się jak ma zawiązane buty. Jeżeli ma to zrobione niechlujnie, jest u niej przekreślony. Tłumaczyła mi, że to właśnie stanowi o klasie mężczyzny. Widziałem oburzenie niektórych osób na widok ubioru innych. To w co i jak byli ubrani, było dla nich najważniejszym elementem oceny wartości tych ludzi . Słyszałem również krytyczną ocenę wystawianą tym, którzy popełnili jakiś błąd językowy. Użycie słowa „poszłem” całkowicie ich przekreślało, co dało się zauważyć w zachowaniu i postawie tych oceniających. Są również osoby, które po zdiagnozowaniu, że ktoś nie obejrzał uznanego przez nich filmu jako wartościowego, lub nie przeczytał popularnej książki, również otrzymywał negatywną ocenę globalną.
Jest również takie szczególne kryterium oceny wartości człowieka, a mianowicie jaki jest jego stosunek do innych ludzi ? Ile jest w nim życzliwości i szacunku do drugiego człowieka ? Im więcej jest w nim takiej postawy, tym jego wartość oceniana jest wyżej.
Są również tacy, którzy każdego oceniają jako wartościową jednostkę. Zakładają bowiem, że poprzez sam fakt bycia człowiekiem już jesteśmy wartościowi.
Czy kryterium jakie stosujemy w ocenie wartości innych nie stanowi o wartości nas samych ?
W Dniu Zmartwychstwania życzę wszystkim samych zwycięstw nad samym sobą. Okazuje się bowiem, że nie ma tak trudnych i bolesnych wydarzeń w naszym życiu, po których niemożliwe byłoby takie „prywatne zmartwychwstanie”. Alleluja.
Co prawda tradycja obchodów Wielkiego Piątku wywodzi się z chrześcijaństwa, jednak zawarte w nim przesłanie jest ważne również dla osób niewierzących. Celebrowane w kościołach liturgie na cześć Męki Pańskie pokazują ważny dla każdego człowieka sens bólu i cierpienia.
Każdy człowiek dźwiga w sobie coś, co go uwiera, co utrudnia życie, a niekiedy nawet niszczy je. Coś, co jest źródłem dyskomfortu, a nawet bólu i cierpienia. Ujmując to w symboliczny sposób można powiedzieć, że każdy wierzący i niewierzący dźwiga swój krzyż. Wielki Piątek odzwierciedla zwycięstwo nad krzyżem. To dlatego w tym dniu co prawda nie słychać organów i śpiewu wiernych, ale kapłan używa czerwonych, a nie żałobnych szat liturgicznych. Wiadomym bowiem jest, że wkrótce nastąpi zmartwychwstanie.
Tradycja obchodów Wielki Piątku pokazuje, że w każdym cierpieniu zawarty jest jakiś sens. Najczęściej, kiedy doznajemy bólu i cierpienia nie od razu możemy to zrozumieć. Kiedy jednak pozbędziemy się żalu i gniewu niemalże zawsze pojawia się poczucie sensu. W ten sposób cierpienie nabiera innego wymiaru, nie jest za coś, tylko służy czemuś. Przestajemy się go bać i traktujemy jako nieodzowny element życia charakteryzującego się wzrostem.
Czy twoje „okulary” percepcji na pewno nie wprowadzają zakłóceń w obrazie otaczającej cię rzeczywistości ?
Odbieramy świat przez „okulary” naszej percepcji i najczęściej nie zastanawiamy się czy oddają one rzeczywistość taką jaka ona jest . W zamian za to koncentrujemy się na poszukiwaniu argumentów potwierdzających obraz świata jaki przez nie widzimy. Kiedy inni widzą świat inaczej niekiedy próbujemy jeszcze raz przyjrzeć się otaczającej nas rzeczywistości . Potem pojawia się zdziwienie : jak mogą oni inaczej widzieć to, co jest tak ewidentne i… litość wobec nich, że żyją w takiej nieświadomości. Bywa i tak, że pojawia się frustracja i złość, gdyż zakładamy, że inni – inaczej widzący, traktują nas jak idiotów i usiłują przekonać, że białe jest czarne. Czujemy się tym urażeni.
Kiedy przysłuchuję się debatom politycznym, to pośród klasycznych cyników są i tacy, którzy głęboko wierzą w obraz świata, który widzą. W ogóle nie biorą pod uwagę tego, że może on wyglądać inaczej. Dlatego praktycznie żadne argumenty nie są w stanie zmienić ich przekonań. Prowadzone przez nich debaty polegają na artykułowaniu kolejnych argumentów potwierdzających ich racje. I prawdę powiedziawszy trudno im się dziwić skoro tkwią „po uszy” w rzeczywistości stworzonej przez ich „okulary” percepcji.
Wielokrotnie widziałem jak „okulary” percepcji potrafią nie tylko wykrzywić obraz otaczającej człowieka rzeczywistości, ale i zupełnie go przekłamać. Pamiętam właściciela firmy, który widział tylko jej świetlaną przyszłość. Mimo ostrzeżeń księgowej wziął kolejne kredyty. Dziś firmy nie ma, a w bankach pozostały długi. Pamiętam kobietę, która była przekonana, że jej mąż zainteresowany jest głównie innymi kobietami. Pewnego razu po wyjściu z kościoła zrobiła mu awanturę za to, że całą mszę przyglądał się innej kobiecie. On zupełnie nie wiedział o czym ona mówi. Msza św. zawsze była dla niego czasem skupienia i refleksji . Obraz swojego małżeństwa jaki widziała ta kobieta, był dla niej nie do zniesienia, dlatego doprowadziła do rozwodu.
To, że często bez problemu znajdujemy kolejne argumenty potwierdzające obraz świata, który widzimy, to tylko efekt działania naszego intelektu . On pracuje przede wszystkim na rzecz potwierdzenia tego, co widzimy przez „okulary” naszej percepcji. Jeżeli są one „niesprawne”, jeżeli wypaczają obraz otaczającej nas rzeczywistości, to „produkowane” przez intelekt argumenty wzmacniają tylko efekt wypaczenia.
Czy nie najwyższy już czas, aby zdetronizować intelekt i podjąć pracę nad naszymi „okularami” percepcji ? Pozostaje jedynie problem kryteriów oceny ich sprawności, albo inaczej wiarygodności. Wiemy dziś na pewno, że obrazy jakie tworzą są mało wiarygodne, kiedy odczuwamy silny lęk i niepokój. Nawet kiedy te uczucia uda się wyprzeć w nieświadomość to i tak potrafią one poważnie zakłócić sprawność „okularów” percepcji. Wiadomym jest również, że znacznie spada ona pod wpływem stanów euforycznych, jakie pojawiają się m.in. na skutek działania środków psychoaktywnych takich jak na przykład alkohol, czy narkotyki.
To rodzaj przeżywanych przez nas uczuć jest jedynym, dostępnym dla nas parametrem oceny wiarygodności „okularów” naszej percepcji. Jan Paweł II przywołując słowa zapisane w Biblii wielokrotnie powtarzał, że prawda jest tam gdzie jest miłość. Co oznaczałoby, że wyzwalając w sobie to uczucie, z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że widzimy świat takim jaki on jest. Ci, dla których słowa JP II są mało przekonywujące, mogą sięgnąć do dokonań naukowych uznanego na świecie eksperta w dziedzinie procesów umysłowych Davida Hawkinsa. Twierdzi on dokładnie to samo co Jan Paweł II, powołując się na prowadzone nie tylko przez niego, badania naukowe. Zależność pomiędzy sposobem postrzegania świata , a przeżywanymi przez człowieka uczuciami i emocjami dostrzegali już starożytni filozofowie, nie ma również co do tego wątpliwości współczesna psychologia.
Pozostaje jedynie problem jak poradzić sobie z własnym intelektem. Zrezygnowanie z argumentów jako podstawowego parametru oceny wiarygodności „okularów” naszej percepcji jest bardzo trudne. Doskonale widać ten problem na scenie politycznej. Jak wielu polityków z jednej strony mówi o miłości, powołując się na swój chrześcijański rodowód, a z drugiej zionie nienawiścią do oponentów politycznych. Żyją w tej sprzeczności poddając się kolejnych argumentom wyprodukowanym przez ich intelekt.
Pierwszym krokiem, który może doprowadzić nas do większej sprawności „okularów” naszej percepcji jest zamiana argumentów uzasadniających nasze postrzeganie rzeczywistości na pytanie : czy na pewno widzę rzeczy i ludzi takimi jakimi są ? czy jest jeszcze coś czego nie dostrzegam ? Ocena, zamiast tych pytań, potwierdzona kolejnymi argumentami, zamyka proces poznawania powoduje, że możemy nie dostrzec tego, co jest dla nas bardzo ważne.
Od kilku lat docierają do mnie coraz to nowe, zaskakujące mnie informacje o moim Kościele, wywołujące głównie uczucie rozczarowania. Już wcześniej słyszałem różne historie m.in. na temat księży, ale wówczas nie robiło to na mnie takiego wrażenia. Dziś pozytywny obraz mojego Kościoła zakłócają coraz to nowe doniesienia o pedofilii wśród księży. Nie potrafię zaakceptować politycznej działalności Ojca Dyrektora, tak destrukcyjnej dla Kościoła. Trudno mi pogodzić się z faktem, że znaczna część biskupów nie widzi w tym nic złego. Do tego jeszcze pojawiła się historia o arcybiskupie Sławoju Leszku Głodziu.
Mój stosunek do Kościoła Katolickiego ewaluował wraz z kształtowaniem się mojej życiowej dojrzałości. Najpierw było dziecięce, bezrefleksyjne uczestnictwo w uroczystościach kościelnych, potem trochę po omacku poszukiwanie zrozumienia istoty wiary w czasie młodzieżowych spotkań z księżmi. Dopiero w dorosłym życiu zacząłem odróżniać takie pojęcia jak chrześcijaństwo, Kościół Katolicki, wiara. I co ciekawego, nie był to efekt wcześniej zdobytej wiedzy podczas lekcji religii, na które uczestniczyłem całą szkołę podstawową i średnią. To moje indywidualne studia nad Biblią, Katechizmem Kościoła Katolickiego budowały moją świadomość w zakresie wiary chrześcijańskiej. Wówczas zacząłem dostrzegać, że czym innym jest religijność, a czym innym wiara. Byłem zaskoczony jak ludzie potrafią być religijni, a jednocześnie dalecy od fundamentów chrześcijaństwa. Z jednej strony aktywnie uczestniczą w życiu Kościoła Katolickiego, głośno deklarują swoją przynależność do niego, a jednocześnie w ich postawach i zachowaniu dominuje złość, a nawet nienawiść do innych. I nie są to przypadki odosobnione. Ludzi ci są przekonani, że ich podstawową powinnością jest uczestnictwo w życiu Kościoła, a miłość do bliźniego to i owszem, ale pod warunkiem, że na to zasłuży. Trudno mi oprzeć się pytaniu czy Kościół Katolicki nie miał swojego udziału w kształtowaniu takich postaw ?
Nie tylko mnie wychowywano w przekonaniu, że osoba duchowna jest kimś wyjątkowym, kto najlepiej zna drogę do Boga, i kto może wiernych do niego doprowadzić. Do dziś obserwuję efekt budowania takich przekonań. Kiedy zdarza mi się, że w czasie spotkania towarzyskiego podejmuję rozmowę na temat problemów jakie targają Kościołem z powodu zachowania księży, często słyszę głos oburzenia i zarzut, że odchodzę od wiary katolickiej. Ta forma szantażu staje się coraz bardziej powszechna. Zawiera się w logice : krytyka osób duchownych, to atak na Kościół i wiarę. Komentarze jakie pojawiły się w Radiu Maryja po opublikowaniu artykułu o arcybiskupie Sławoju Leszku Głodziu dokładnie wpisywały się w tę logikę. Usłyszałem, że w obecnie w Polsce prowadzony jest zmasowany atak na wiarę chrześcijańską, a artykuł o tak zasłużonym dla Kościoła arcybiskupie, jest kolejnym dowodem tych niecnych działań.
Wiele lat temu nie tylko wątpliwości i pytania dotyczące mojego Kościoła, ale i ciekawość skierowała moją uwagę na inne religie. Poznałem również buddyzm oraz wywodzące się z niego techniki medytacyjne. Wszystko to uświadomiła mi, że w swojej esencji chrześcijaństwo nie różni się niczym od innych religii, i że w pełni zaspokaja moje duchowe potrzeby. Zrozumiałem, że powinienem oddzielić treści w nim zawarte od postaw i zachowań tych, którzy je głoszą. Dzięki temu dzisiaj nikt i nic (!) nie jest w stanie zdeprecjonować w moich oczach ważne, życiowe przesłania i wskazówki jakie odnajduję w Biblii i w Katechizmie Kościoła Katolickiego.
Jednocześnie jest mi przykro, że w wyniku zachowań księży, tak często „wylewane jest dziecko z kąpielą”. Wielu ludzi odrzuca dziś ideę chrześcijaństwa , która dla nich samych byłaby wspierająca i bardzo pomocna. Również w wyniku działań Kościoła tak wielu ludzi, którzy deklarują swoją przynależność do niego, są głównie religijni, a nie wierzący.
Od ponad dwudziestu lat mamy wolne wybory. I co z tego. Cały czas wcześniej, czy później orientujemy się, że ci których wybraliśmy są nieudolni, albo głównie zainteresowani władzą, albo jednocześnie i niekompetentni i żądni władzy . Wówczas motywowani frustracją, wykorzystując uprawnienia nadane nam przez demokrację w różnej formie manifestujemy nasze niezadowolenie. I tak do następnych wyborów. Najwyższy czas, aby zmienić ten destrukcyjny proces. Destrukcyjny dla kraju, dla stosunków społecznych i dla każdego obywatela z osobna.
To, co może nam zapewnić, że w wyniku wyborów będziemy mieli rządzących o wysokich kompetencjach, a nie tych posiadających głównie wysoką potrzebę władzy, jest świadomość obywatelska. Jak powiedział jeden z uznanych na świecie amerykańskich psychologów węgierskiego pochodzenia M. Csikszentmihalyi „…żadna zmiana społeczna nie może zaistnieć, jeżeli najpierw nie zmieni się świadomości poszczególnych jednostek.”
Brak świadomości obywatelskiej sprawie, że człowiek w obliczu warunków życia nie spełniających jego oczekiwań kierowany jest głównie prymitywnymi instynktami (w sensie ewolucyjnym) ograniczającymi się do zachowań mieszących się pomiędzy reakcją walki i ucieczki. Głośno krytykuje rządzących, manifestuje swoje niezadowolenie, krzyczy, albo… wycofuje się z życia społecznego, nie bierze udziału w wyborach.
Świadomość obywatelska daje zrozumienie własnej roli w życiu społecznym, zrozumienie zasad demokracji oraz możliwości jakie dają każdemu obywatelowi. Dzięki temu tworzy i wykorzystuje możliwości skutecznych zmian. Świadomość obywatelska nie wymaga ani tytułów naukowych, ani inteligencji, tylko otwartości przejawiającej się poszukiwaniem najlepszych, nie siłowych rozwiązań oraz przekonaniem graniczącym z bezwarunkową wiarą, że one istnieją.
Co głównie charakteryzuje świadomość obywatelską.
Przede wszystkim świadomość obywatelska nie ulega urokowi charyzmatycznej postawy polityków , za którą często kryje się jedynie potrzeba władzy. Ona wie, że wysokie kompetencje polityka nie potrzebują poklasku, koncentrują się głównie na zadaniach, sprawach do załatwienia, a nie na krytykowaniu oponentów politycznych.
Świadomość obywatelska potrafi ocenić wartości jakimi kieruje się polityk. Czy występują one tylko w formie jego deklaracji i służą głównie realizacji partyjnych interesów i zdobycia poklasku wśród wyborców, czy też naprawdę kierują jego życiem. Świadomość obywatelska bez trudu potrafi „wyłapać” polityka, dla którego szacunek do drugiego człowieka jest warunkowy, a jego życzliwość do innych zależy tylko od ich politycznych barw.
Wysoki poziom świadomości obywatelskiej wyzwala potrzebę aktywności społecznej. Przejawiaj się ona m.in. zaangażowaniem w życie lokalnej społeczności, budowaniem relacji społecznych w oparciu o to co łączy, a nie o to, co dzieli.
Odgórne kierowanie społeczeństwem posiadającym świadomość obywatelską jest niemożliwe. Stąd tak trudno o polityków zaangażowanych w proces rozwijania świadomości obywateli naszego kraju. Większość z nich nie czuje się zagrożona, kiedy zachowanie obywateli ogranicza się jedynie do prymitywnych zachowań obronnych mieszczących się w granicach pomiędzy reakcją walki, a ucieczki. Z takiej postawy nie wynika nic, co zagrażałoby ich pozycji.
Można jedynie mieć nadzieję, że obecna sytuacja gospodarcza, polityczna i społeczna w naszym kraju, poza narastającym poziomem frustracji i oburzenia Polaków, wyzwoli wreszcie głęboką refleksję nad minionymi doświadczeniami. Dzięki temu możliwy będzie proces budowania świadomości obywatelskiej. Na tym polega narodowa mądrość. Mam nadzieję, że nie zabraknie jej Polakom.
Potocznie uzależnienie rozumiane jest jako przymus spożywania alkoholu, narkotyków , czy palenia papierosów, który wymknął się spod kontroli woli człowieka. Tymczasem okazuje się, że można uzależnić się od hazardu, seksu, zakupów, jedzenia, a także od…. uprawiania swoich pasji takich jak na przykład bieganie, czy łowienie ryb, jak również od…miłości innych, potrzeby posiadania racji, czy władzy. Każda z wymienionych tu potrzeb uruchamia dokładnie te same struktury mózgu, aktywizuje te same grupy neuronów – komórek mózgu.
Jedynym co odróżnia te uzależnienia od siebie, jest ich wpływ na zdrowie. Pozostałe efekty są takie same, lub co najmniej bardzo podobne. Przede wszystkim każde uzależnienie podporządkowuje sobie codzienną aktywność człowieka, skupia jego uwagę. Wówczas wszystko inne staje się mniej ważne, albo w ogóle bez znaczenia. Jednocześnie pojawia się całe mnóstwo argumentów uzasadniających przekonanie, że podejmowane działania nie przekroczyły jeszcze granicy uzależnienia i mieszczą się w ogólnie przyjętej normie zachowań.
Pasjonat amatorskiego biegania będzie twierdził, że bieganie to tylko jego pasja mimo, że coraz więcej wolnego czasu poświęca treningom. Odczuwana przez niego przyjemność z biegania motywuje go do poświęcania swojej pasji coraz więcej czasu. Uwagi żony, która usiłuje pokazać mężowi – biegaczowi, że są również inne ważne sfery życia, które on coraz częściej zaniedbuje, traktuje jako przesadzone. Uzależnienie staje się tak silne, że bezbolesne, a co za tym idzie bezkonfliktowe wyzwolenie się z niego i „złapanie” odpowiednich proporcji w stosunku do innych sfer życia, staje się bardzo trudne.
Nie tylko bieganie, ale wiele innych zachowań człowieka w społecznym odbiorze nie są traktowane jako uzależnienia, chociaż towarzyszą im dokładnie takie same reakcje w mózgu, jak w przypadku uzależnienia od alkoholu, czy innych używek. Takim uzależnieniem jest chociażby potrzeba uzyskania akceptacji i życzliwości ze strony innych. Niestety było mi dane poznać tę zawyżoną potrzebę osobiście. Piszę niestety, ponieważ jej wpływ na moje życie, a dokładnie na moją psychikę i zdrowie było wyjątkowo destrukcyjne. Uzależnienie to dyktowało mi jak mam się zachować w relacjach z innymi: zdobyć jak najwięcej akceptacji i życzliwości. Kiedy tylko mi się to udawało, czułem spokój i szczęście. Zdecydowanie czułem się źle, kiedy moje potrzeby nie były zaspokojone, a wręcz fatalnie, kiedy ktoś zamiast akceptacji i życzliwości „obdarował” mnie krytyką. Tak jak alkohol determinuje życie alkoholika, tak moje uzależnienie dyktowało co mam robić, jak się zachowywać.
Kiedy spotykamy na swojej drodze ludzi, którzy za wszelką cenę, bez względu na wszystko, muszą mieć rację, najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, że to co się z nimi dzieje jest niemalże dokładnie tym samym co odczuwa alkoholik, czy narkoman. U nich również aktywizuje się mózgowy układ nagrody kiedy zaspokoją swoje potrzeby. To przyjemne uczucie jakie się wówczas pojawia, motywuje ich do kolejnych, tych samych zachowań.
Każde uzależnienie, bez względu na to, czy jest to alkohol, czy potrzeba akceptacji i życzliwości ze strony innych, im dłużej trwa, tym trudniej się z niego wyzwolić. Jego jednoznacznie negatywne skutki deprecjonujemy poszukując miejsc, ludzi, sytuacji, które pozwoliłyby zaspokoić te niekontrolowane potrzeby. Oszukujemy siebie i innych twierdząc, że nasze zachowanie jest wynikiem naszych wolnych wyborów. Nie przyjmujemy do wiadomości, że nasza potrzeba realizacji naszych pasji, potrzeba akceptacji i życzliwości ze strony innych, potrzeba posiadania racji, czy władzy, to już dokładnie takie samo uzależnienie jak to od alkoholu, czy narkotyków.
Pamiętam jak przez wiele lat uznawałem , że moje zachowanie wobec innych, zabieganie o ich akceptację i życzliwość to tylko cecha mojego charakteru. Dopiero bardzo bolesne dla mnie wydarzenia wzbudziły we mnie autorefleksję. I wówczas, podobnie jak uczestnicy spotkań AA realizujący program 12 kroków, w pierwszym z nich przyznają się przede wszystkim przed sobą , że są alkoholikami, ja przyznałem się, że jestem uzależniony od akceptacji i życzliwości innych. I to dopiero zapoczątkowało skuteczny proces wyzwalania się z mojego uzależnienia, a ja zacząłem odczuwać prawdziwą wewnętrzną wolność.
Proces ten doskonale obrazuje film „Lot”, który nie tak dawno wszedł na ekrany kin. W ostatniej scenie filmu jego bohater, kapitan Whitaker mówi o sobie do współwięźniów. Znalazł się tam z powodu swojego alkoholizmu. Mimo, że mógł uniknąć kary, mimo, że mógł zostać bohaterem, który uratował większość pasażerów samolotu, który uległ awarii, to jednak w czasie przesłuchania przyznał się, że w czasie tego tragicznego lotu był pod wpływem alkoholu. W ten sposób zakończył swoje wieloletnie zmaganie się z tym uzależnieniem. Opowiadając o sobie współwięźniom powiedział, że dzisiaj widzi pewien paradoks w sytuacji, w której się znalazł. Mimo, że jest więźniem czuje się wolny.
Jeżeli już musimy być od czegoś uzależnieni to niech będzie to właśnie ta wolność. Nie uważam, że trzeba za nią płacić tak wysoką cenę. Kiedy tylko poczujemy jej smak uzależnienie od niej pojawia się niemalże natychmiast.