Gdybym miał odpowiedzieć na pytanie, jaki był ten 2014 rok, ale tak jednym zdaniem, to nie wahałbym się z odpowiedzią: był wyjątkowy i ważny.
Jego wyjątkowość wynika nie tylko z faktu, że właśnie w tym roku minęła kolejna dekada mojego życia, chociaż być może to z tego tytułu mam poczucie, że zakończył się jakiś etap na drodze moich przemian i wszedłem w kolejny. To z perspektywy tego roku, w sposób wyjątkowo przejrzysty i jednoznaczny widzę, że wszystko, co miało miejsce w moim życiu, składało się na efekt tego, co dał mi ten rok. A był on przepełniony głównie poczuciem satysfakcji, spełnienia i życiowej radości.
Przypomina mi to stan, kiedy po długim i męczącym wspinaniu się w górach dochodziłem do miejsca, z którego widać było piękną perspektywę. Wówczas pojawiała się myśl: „warto było”, a wraz z nią uczucie satysfakcji i radości.
2014 rok w sposób wyjątkowy pokazał mi sens wszystkiego tego, co wydarzyło się przed nim. Od dawna wiedziałem, bez cienia wątpliwości, że to, co nas spotyka, zawsze służy budowaniu naszej dojrzałości. Wszystko, nawet ból i cierpienie, jest cenną lekcją życia.
I to wyjątkowo mocno dotarło do mnie w tym roku. Uświadomiłem sobie, jak ważną naukę otrzymałem od życia. To, co wiele lat temu było dla mnie traumą, dziś widzę jako wręcz bezcenną lekcję. Zarówno perspektywa kryzysu finansowego, jaka pojawiła się u mnie w 2002 roku, jak i odrzucenie mnie przez bliską osobę, choroba nowotworowa w 2005 roku czy śmierć przyjaciela, były bardzo bolesnymi, ale ważnymi z perspektywy mojego rozwoju wydarzeniami.
W ostatnim dniu kończącego się 2014 roku mogę powiedzieć, że byłem w różnych miejscach życia i było mi dane poznać jego różne odcienie.
Od 1990 roku zacząłem studiować tajniki ludzkiej psychiki. Setki przeczytanych książek, a także studia podyplomowe, kursy i szkolenia, dostarczały mi ogromnej wiedzy, która dziś – w połączeniu z doświadczeniem – układa się w spójną całość.
W mijającym roku bardzo wyraźnie dostrzegłem, a precyzyjniej rzecz ujmując – uświadomiłem sobie, na czym polega sens życia, o co w nim chodzi. Mając jednocześnie dużo pokory wiem, że to jeszcze nie koniec tego procesu budowania mojej świadomości. Mam jednak jakieś dziwnie silne poczucie, że jestem na właściwej drodze.
2014 rok jest dla mnie bardzo ważny nie tylko z punktu widzenia mojego osobistego rozwoju, ale również z perspektywy pracy z moimi coachingowymi klientami. Zdobyta wiedza, jak również doświadczenie, jednoznacznie pokazały mi drogę życiową, jaką powinien wybrać każdy człowiek. Jest to droga, której efektem jest pogłębiające się szczęście. Przy czym pod tym pojęciem rozumiem nie tylko charakterystyczny stan umysłu z wyróżniającym się uczuciem radości. Kto wejdzie na drogę szczęścia, potrafi budować satysfakcjonujące go relacje, wzrasta w nim zaradność życiowa oraz skuteczność działania, w tym także wobec problemów i kryzysów. Dziś wiem, że każdy człowiek ma niezbędne zasoby do kroczenia tą drogą. Co prawda dotarcie do nich może być mniej lub bardziej utrudnione, a u różnych ludzi droga ta może przyjąć różnorodną formę, ale zawsze pojawia się wówczas to samo przekonanie: jestem tu, gdzie powinienem być i robię to, co powinienem robić.
Jutro zacznie się 2015 rok, w którym minie 10 lat od ważnych dla mnie wydarzeń. W 2005 roku zakończyłem walkę z rakiem i przeprowadziłem się w miejsce „odosobnienia” – na wieś.
W roku 2015 zamierzam dalej kroczyć obraną drogą. Będzie mi o tyle łatwiej, że dziś nie mam cienia wątpliwości co do jej słuszności. Już jej nie poszukuję, a głównie realizuję to, co z niej wynika. Nie ma już powrotu do starych schematów myślowych, w których dominował lęk i brak wiary w siebie, chociaż wiem, że pozostaną one we mnie na zawsze. Wierzę, że wspiera mnie siła, którą nazywam Bogiem. Efekt jego działania dostrzegam w otaczającym mnie świecie, jak również w sobie.
W 2015 roku, zaświadczając efektami swojego życia, wykorzystując zdobytą wiedzę i doświadczenia zamierzam dalej pomagać tym, którzy poszukują własnej drogi szczęścia, jak również tym, którzy już ją odnaleźli, a potrzebują jedynie wsparcia w jej realizacji.
Nieustannie spotykam ludzi, którzy robią takie wrażenie, jak gdyby znaleźli się w narożniku. Gdy „atakowani” są przez problem, usiłują wymyślić rozwiązanie, a nawet otwierają się na rady innych osób, ale cały czas tkwią w tym samym miejscu. Kolejne próby wymyślenia rozwiązania trudnej sytuacji, w jakiej się znaleźli, nie przynoszą żadnych rezultatów, jedynie zwiększają frustrację i poczucie beznadziejności. Ludzie ci przypominają boksera, który został zepchnięty do narożnika ringu i jedyne, co mu pozostało, to obrona przed kolejnymi ciosami.
Albert Einstein w wyniku swoich badań doszedł do wniosku, że człowiek nigdy nie rozwiąże swoich problemów, jeżeli pozostanie na tym samym poziomie myślenia, na jakim był, kiedy one powstały.
Co to oznacza ?
Każde myślenie ma miejsce na określonym poziomie świadomości. To od niego zależy, do jakich informacji mamy dostęp. Niski poziom świadomości zawęża, a wysoki poszerza dostęp do informacji oraz do rozumienia rzeczy i zjawisk.
Nasze postrzeganie otaczającej nas rzeczywistości, w dużej mierze zakłócone jest naszymi przekonaniami ukształtowanymi przez rodziców i wychowawców. Budowanie świadomości jest procesem obiektywizowania i poszerzania pola widzenia rzeczywistości. Dzięki temu „widzimy” więcej, a to, co jest nam znane, zaczynamy postrzegać bez filtrów stworzonych przez nasze przekonania.
Zmiana świadomości zmienia myślenie, co Einstein nazywa „zmianą poziomu myślenia”. Kiedy myślimy, to wykorzystujemy tylko informacje z danego poziomu świadomości. Jeżeli na tym poziomie powstają problemy, to nie ma szans, aby je rozwiązać, gdyż pozostajemy cały czas w tym samym miejscu. W efekcie kolejne “wymyślanie” praktycznie nie posuwa nas do przodu, nic nie zmienia. Dokonujemy kolejnej analizy, cały czas korzystając z tej samej „bazy danych”. I to właśnie wprowadza nas w „kanał” myślowy. Dopiero zmiana perspektywy, większe zrozumienie, inaczej: zmiana świadomości – dostarcza dodatkowych „danych” do wypracowania lepszych decyzji i wyborów.
Na niższych poziomach świadomość jest głównie pod wpływem lęków i potrzeb wykreowanych przez ego. Zaspokojenie tych potrzeb ma obniżyć poziom lęku i dać poczucie bezpieczeństwa. Na wyższych poziomach wyzwalamy się spod wpływu ego, uaktywniając tkwiące w nas zasoby radości życia – szczęścia. Wchodzenie na coraz wyższe poziomy świadomości określa się mianem drogi duchowej.
Charakterystyczną cechą wyższych poziomów świadomości jest to, że odczuwamy coraz więcej szczęścia, ale tego autonomicznego – niezależnego od świata zewnętrznego. Coraz mniej oczekujemy od innych. Jednocześnie stajemy się asertywni w reakcji na złość i agresję. Pojawiające się problemy stają się dla nas coraz mniej obciążające. Podwyższanie świadomości sprawia, że zmieniamy “poziom myślenia”, o którym mówił Einstein.
Poważnym utrudnieniem w zmianie świadomości jest szczęście, jakie oferuje nam ego. Jego smak jest bardzo pociągający. Kiedy zdobędziemy władzę, pieniądze czy miłość innych, pojawia się uczucie, które interpretujemy jako szczęście. Wówczas jednocześnie pojawia się pragnienie: jeszcze więcej, jeszcze więcej…. To m.in. z tego powodu pojawia się silny opór przed podwyższaniem naszej świadomości. Gdy odczuwamy szczęście będące „produktem” ego, przywiązujemy się do niego i traktujemy je jako to jedyne, dla nas najlepsze. W wyniku działania nieświadomych mechanizmów psychologicznych robimy wszystko, aby kierować uwagę tylko na to szczęście. Intelekt zostaje zaprzęgnięty do tego, aby wyprodukować kolejne argumenty uzasadniające potrzebę pozostania w tym miejscu i w ten sposób wpadamy w pułapkę własnej inteligencji. Życie daje nam aż nadto przykładów potwierdzających to zjawisko.
Co robić, aby wzrastała nasza świadomość? Abyśmy najpierw poznali, a potem pogłębiali szczęście? Oczywiście mam na myśli to prawdziwe szczęście.
Przede wszystkim musimy oduczyć się wymyślania swojego życia. Myślenie, wsparte inteligencją, wzmacnia nasze ego, a powinno być zastąpione odczuwaniem. Umownie zakłada się, że odczuwanie pochodzi z serca i przejawia się przeczuciem dającym informacje, rozwiązania, decyzje i wybory. W wyniku odczuwania rodzi się myśl dla nas najlepsza, optymalizująca nasze działania. Ta duża trafność odczuwania, przekładająca się na naszą skuteczność wynika z tego, iż w tym procesie korzystamy z nieograniczonych zasobów wiedzy. To w jej wyniku Archimedes doznał efektu „eureka”, a uczeni zdobywali i zdobywają nagrodę Nobla za swoje wyjątkowe osiągnięcia.
Najlepszym dla nas rozwiązaniem jest nie myślenie, a „słuchanie” naszych odczuć. Jednak cały czas powinniśmy mieć na uwadze, że jest siła wyższa od naszego ego, która zarządza Prawdą i Miłością. Ta siła jest w nas i wokół nas. Szczególnie mocno jest ona widoczna w przyrodzie, która jest całkowicie zarządzana przez tę siłę. Panuje tam harmonia i spójność. Głębokie przekonanie do tej myśli detronizuje nasze ego, odbierając mu władzę nad nami.
Wzrost jakości życia, wzrost poczucia szczęścia, to inaczej „odklejanie się” od ego i poddanie się tej sile. Można ją nazwać Bogiem lub inaczej, jak kto woli. Ważne jest, aby w nią uwierzyć, i otworzyć się na jej podszepty. Ważne jest, aby uznać jej priorytet w naszym życiu.
Nie ma nierozwiązywalnych problemów. To nasz niski poziom świadomości czyni je problemami nie do rozwiązania. Kiedy tylko zmieniamy naszą świadomość albo, jak to określił Einstein, zmieniamy poziom myślenia, pojawiają się informacje, które rozwiązują problem, albo wręcz przychodzi najlepsze dla nas gotowe rozwiązanie.
Było to niedawno, kiedy rano wyszedłem na taras mojego domu i zobaczyłem w promieniach wschodzącego słońca piękną pajęczynę. Widziałem ich w życiu wiele, ale ta w sposób szczególny urzekła mnie swoją symetrią, regularnością i harmonią. Długo się jej przyglądałem, podziwiając precyzję i dokładność, z jaką została utkana. I wówczas uświadomiłem sobie, że pająk – wykonawca tego dzieła, wcześniej nie projektował tej pajęczyny, nie wymyślił jej kształtu ani sposobu tkania. On tylko wykonywał to, co podpowiadał mu instynkt lub natura, jak kto woli.
Wspaniałe, fascynujące zjawisko, którym wypełniona jest cała flora i fauna. Nikt w nim nic nie wymyśla. Zjawisko to kierowane jest jakimś przedziwnym mechanizmem, który reguluje życie świata przyrody.
Wiele lat temu jeden z mieszkańców mojej wsi, pszczelarz z pięćdziesięcioletnim stażem (niestety, już nieżyjący) z pasją opowiadał mi o życiu pszczół. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak fenomenalnie zorganizowane jest ich życie. A przecież one również go nie wymyślają. Robią to, co robić powinny, ich świat jest pełen harmonii i spójności.
Przepełniony tą głęboką refleksją pomyślałem o nas – ludziach. Prawdą jest, że dzięki myśleniu wyszliśmy z jaskiń, a dziś korzystamy z owoców tego myślenia. Jednego z tych „owoców” używam nawet w tej chwili, pisząc ten tekst. Potem „wrzucę” go do ogólnodostępnej przestrzeni, jaką jest internet. To też efekt myśli ludzkiej.
Ale prawdą jest również, że ta sama zdolność, która odróżnia nas od świata przyrody, sprawia, że dokonujemy wyborów i podejmujemy decyzje, które często okazują się błędne. Wybór szkoły, pracy czy życiowego partnera po latach często okazuje się nietrafiony. Decyzje o rozwiązaniu konfliktów czy problemów często pchają nas w jeszcze większe kłopoty. W wyniku przykrych doświadczeń wprowadzamy korekty do naszego myślenia i…. dalej myślimy. Analizujemy sprawy z różnych stron, licząc na to, że podobnie jak wymyśliliśmy różne wielkie rzeczy, potrafimy również wymyślić życie. Napinamy się, uruchamiamy intelekt i ciągle mamy nadzieję, że znajdziemy rozwiązanie naszych problemów, no bo przecież jesteśmy tacy genialni, o czym świadczą nasze dokonania w dziedzinie techniki.
A może zamiast tego zastosujmy „strategię pająka”.
Zamiast tylko podziwiać przyrodę i doskonałość z jaką została stworzona, po prostu poszukajmy w sobie prawideł, jakie nią rządzą. My również, podobnie jak pająk czy pszczoły, należymy do tego świata. W nas również jest zapisana strategia harmonii i spójności. Nie musimy życia wymyślać. Jego najlepsza, optymalna droga zapisana jest w nas.
„Strategię pająka” każdy człowiek ma wpisaną w życiowe dyspozycje, podobnie jak proces dojrzewania fizycznego. Z tym, że dojrzewanie przebiega bez oporów poza naszą wolą, a odkrywanie „strategii pająka” wymaga niekiedy dużo silnej woli oraz braku lęku. To pod wpływem lęku właśnie, zamiast odkrywać odpowiedzi na ważne dla nas pytania, które gotowe czekają jedynie, aż dopuścimy je do naszej świadomości – wymyślamy je. I to jest nasz największy problem.
Lęk i głęboka wiara w swoje myślące Ja uniemożliwia skorzystanie z tego, co jest nam dane. Umysł wypełniony analizą przysłania to, z czego korzysta cała przyroda. Większość z nas ogranicza się głównie do podziwiania precyzji z jaka funkcjonuje przyroda, nie wiedząc o tym, że sami wyposażeni jesteśmy w tę doskonałość.
Przyglądając się pajęczynie uzmysłowiłem sobie, że moje życie w coraz większym stopniu realizowane jest według „strategii pająka”. Coraz lepiej ją rozumiem i z coraz większą odwagą poddaję się jej. To dlatego czuję się upoważniony do tego, aby o niej mówić i pisać. Już parę lat temu wymyśliłem zasadę „ograniczonego zaufania do własnych myśli”. Refleksja wywołana widokiem pajęczyny utwierdziła mnie w przekonaniu, jak zasada ta jest ważna i wciąż aktualna.
Jak mówią znawcy tematu, i co w pełni potwierdzają moje doświadczenia, dla jednych słowo „kocham cię” oznacza „potrzebuję twojej miłości”, a dla innych – „daję ci swoją miłość”. Ci potrzebujący twierdzą, że miłość jest wtedy, kiedy partner zaspokoi ich potrzebę bliskości, zrozumienia, życzliwości. Z kolei dla tych drugich prawdziwą miłością jest wspieranie partnera, uznanie za priorytet jego dobra.
Erich Fromm, jeden z najwybitniejszych i najwszechstronniejszych myślicieli XX wieku w swojej książce „O sztuce miłości” napisał: „Dla większości ludzi problem miłości tkwi przede wszystkim w tym, żeby być kochanym, a nie w tym, by kochać, by umieć kochać.”
Potrzeba miłości, a szczególnie jej zawyżony poziom, to jeden z najpoważniejszych powodów partnerskich i małżeńskich kłopotów oraz konfliktów, a także jedna z głównych przyczyn rozpadu związków. Moim zdaniem pilnie potrzebne są działania na rzecz budowania powszechnej świadomości, że czym innym jest miłość, a czym innym potrzeba miłości. Zarzut „on/ona mnie nie kocha” to bardzo często efekt chorobliwej potrzeby miłości, a nie braku miłości ze strony partnera.
Kilka lat temu napisałem e-mail do prof. Bralczyka z prośbą, aby zdefiniował, co należy rozumieć pod pojęciem „miłość”. Nie otrzymałem odpowiedzi.
Potem napisałem prośbę do „Charakterów” – miesięcznika, który wspierał mnie w poznawaniu tajemnic ludzkiej psychiki – aby rozpoczęły kampanię na rzecz ujednolicenia znaczenia słowa “miłość”. W odpowiedzi redaktor naczelny stwierdził: „Co do niejednoznaczności słowa miłość, to muszę wyznać, że wysoko sobie cenię ten brak jednoznaczności nie tylko w przypadku tego słowa.”
Byłem zaskoczony taką odpowiedzią, co wyraziłem w kolejnym e-mailu, na który naczelny „Charakterów” zareagował już bardziej stanowczo. Napisał m.in. „Po to właśnie świat jest tak bardzo niejednoznaczny, abyśmy mogli szukać, błądzić, tworzyć, znajdować, gubić! To jest życie!” A na koniec stwierdził: „Proszę mnie już nie irytować. Nic Pan nie rozumie.”
Przez myśl nigdy by mi nie przeszło, że tak bardzo moje przekonania mogą być różne od tych, jakie posiada redaktor naczelny „Charakterów”. Nie tylko moje doświadczenia, ale i wiedza, jaką zdobyłem m.in. dzięki temu miesięcznikowi, mówią o tym, że celem każdego człowieka jest miłość i szczęście. Mówili już o tym starożytni filozofowie, mówi o tym m.in. religia katolicka. Owszem, życie to poszukiwanie, błądzenie i gubienie, ale dojrzałe życie to odnalezienie jednoznacznej drogi, na której jest prawdziwa miłość i szczęście. Tak dziś rozumiem życie.
W swoich rozważaniach o miłości Fromm sugeruje, aby „zastrzec prawo do używania słowa miłość jedynie na określenie szczególnego rodzaju zjednoczenia – tego, które było doskonałą cnotą we wszystkich wielkich humanistycznych religiach i systemach filozoficznych ostatnich czterech tysięcy lat wschodniej i zachodniej historii.” W pełni się z nim zgadzam.
Mimo dotychczasowych niepowodzeń, poza działaniami, które podejmuję osobiście, zamierzam dalej szukać wsparcia w budowaniu świadomości ludzi w zakresie odróżniania prawdziwej miłości od potrzeby miłości. Źródłem motywacji dla moich działań jest obserwowanie niemalże codziennie negatywnych skutków braku tej świadomości, podczas gdy wiele osób przekonanych o swojej miłości, tak naprawdę kieruje się jej potrzebą. Wówczas zamiast życzliwości pojawiają się wzajemne oskarżenia, a zamiast wsparcia w relacjach dominują głównie oczekiwania.
A przecież wcale nie musi tak być. To dlatego z głębokim przekonaniem nadal będę o tym mówił i pisał, a także w dalszym ciągu będę szukał wsparcia w propagowaniu świadomości, czym jest prawdziwa miłość.
Okazuje się, że u niektórych ludzi, mimo tego, że pragną relacji partnerskich opartych na miłości, działa jakiś dziwny mechanizm, który nie dopuszcza do realizacji ich marzeń. Nawet wtedy, kiedy ich fizyczność można ocenić jako atrakcyjną, a ich intelektowi oraz umiejętnościom interpersonalnym trudno cokolwiek zarzucić, uaktywniają się jakieś dziwne siły sprawcze uniemożliwiające miłosną bliskość. Często mają za sobą liczne znajomości, ale według ich oceny żadna z nich nie była tą właściwą. Niekiedy nawet wieloletni wysiłek na rzecz zawarcia wymarzonej znajomości nie przynosi rezultatów, wywołując jedynie frustrację, żal i smutek.
Bohater filmu „Buntownik z wyboru”, chłopak ulicy, Will Hunting nie stronił od zawierania znajomości z kobietami. Wszedł nawet w bliskie relacje z dziewczyną mieszkającą w pobliskim akademiku. Korzystał z każdej okazji, aby z nią być. Mając wyjątkowe zdolności matematyczne pomagał jej w nauce, co jeszcze bardziej wzmacniało ich relacje. Kiedy ona wyznała mu swoją miłość i zaproponowała, aby byli już zawsze razem, on odmówił i zerwał znajomość.
Nie tak dawno jedna z moich klientek wyznała, że pojawiają się w niej dwie różne myśli i związane z nimi uczucia. Jedna uzasadniająca, że nie powinna kontynuować znajomości ze swoim chłopakiem, a druga przepełniona smutkiem i żalem, że może go stracić. To z powodu tych dwóch sprzecznych ze sobą stanów jej umysłu potrzebowała wsparcia. Poza tym, że były one dolegliwe, nie pozwalały podjąć konkretnej decyzji.
Jaki mechanizm sprawił, że Will Hunting odrzucił miłość dziewczyny, która wyraźnie robiła na nim wrażenie i z którą chętnie spędzał czas? Co u mojej klientki wywołało myśl o potrzebie rozstania z chłopakiem, mimo że jednocześnie chciała z nim być?
Współczesne badania mózgu jednoznacznie potwierdziły, że w relacjach partnerskich, kiedy pojawia się stan powszechnie nazywany miłością, aktywizują się trzy neuronalne struktury mózgu. Jedna odpowiedzialna jest za pożądanie, druga – za przywiązanie (potrzebę bliskości), a trzecia – za bezwarunkową miłość. Daniel Goleman w swojej książce „Inteligencja społeczna” twierdzi, że „każdą z nich zawiaduje odmienny zespół mózgowych związków chemicznych i hormonów.” To dlatego, kiedy jesteśmy w związku, czujemy jednocześnie pożądanie oraz potrzebę bliskości i czułości. I to one głównie wiążą nas z bliską nam osobą. Co prawda każdy wyposażony jest w trzecią neuronalną strukturę mózgu, odpowiedzialną za miłość bezwarunkową, ale w praktyce nie zawsze jest ona w pełni aktywna. Dlaczego tak się dzieje, to temat na inny artykuł. J
Poza wyżej wymienionymi strukturami aktywizującymi się w relacjach partnerskich, każdy człowiek posiada również neuronalną strukturę odpowiedzialną za reakcje na zagrożenia. To zupełnie inny układ neuronów, który jest mózgową reprezentacją mechanizmu reakcji obronnych. To on od zawsze monitorował otoczenie człowieka i poza jego świadomością oraz wolą wyzwalał odpowiednie reakcje obronne („walki” albo „ucieczki”). Dawniej mechanizm ten chronił głównie przed dzikimi bestiami. Dziś, poza śledzeniem naszego bezpieczeństwa w sferze egzystencji, koncentruje się głównie na jakości relacji z innymi. Za bezpieczne uznaje te, w których jest dużo życzliwości, zrozumienia i akceptacji, a za niebezpieczne te, w których jest krytyka, złość i agresja. W przypadku niektórych osób stanem zagrożenia jest nawet tylko brak uwagi ze strony innych.
Ogromną wadą tego mechanizmu jest to, że oceniając rzeczywistość nie „widzi” jej takiej, jaką ona jest, ale bazuje głównie na swoich minionych doświadczeniach. To one są dla niego podstawą do oceny tego, co jest dziś. Kiedy w jego pamięci jest brak życzliwości, niechęć czy złość, to jego dzisiejsza reakcja będzie podyktowana przede wszystkim tymi wspomnieniami.
Psychologowie ewolucyjni mówią jednoznacznie: mechanizm reakcji obronnych nie jest dostosowany do dzisiejszych czasów. Taka forma działania była przydatna dawniej, kiedy trzeba było zapamiętać, że akurat ta dzika bestia zagraża naszemu życiu. Żeby w przypadku jej powtórnego spotkania, już bez zastanawiania się, automatycznie, ciało było gotowe do ucieczki. To dzięki takim reakcjom oraz dzięki popędowi seksualnemu gatunek ludzki przetrwał do dziś.
Z historii bohatera „Buntownika z wyboru” wynikało, że w jego dzieciństwie nie tylko brakowało miłości, ale także doznał wiele przykrości od swoich bliskich. Jego mechanizm reakcji obronnych dobrze zapamiętał, czym grożą bliskie relacje. To dlatego, działając poza jego świadomością, wyzwolił reakcję ucieczki w odpowiedzi na miłość dziewczyny. Ponadto Will Hunting w wyniku przykrych doświadczeń posiadł umiejętność dbania o komfort tego, co czuł. Dzięki temu na tyle skutecznie wyparł ze świadomości potrzebę bliskości ze swoją dziewczyną, że mógł dalej bawić się z kolegami. Moja klientka nie posiada takich umiejętności i dlatego zamieszanie, jakie w niej powstało oraz wywołany tym dyskomfort zmusiły ją do poszukiwania wsparcia.
Na szczęście dla Willa Huntinga w czasie, kiedy zerwał z dziewczyną, był w trakcie przymusowej terapii. Dzięki terapeucie uświadomił sobie, co tak naprawdę spowodowało, że odrzucił jej uczucie. Odkrycie podstępnego działania mechanizmu reakcji obronnych wyzwoliło jego miłość z ciemności nieświadomości. Zaraz po tym, jak nastąpiło to „olśnienie”, zapakował swoje rzeczy do samochodu i pojechał do ukochanej.
To, co skrywa nasza nieświadomość, a co oddala nas od szczęścia, nie musi mieć swojego źródła w tak jednoznacznie przykrych doświadczeniach, jakie miał bohater filmu „Buntownik z wyboru”. Niekiedy wspomnienia nie wskazują na jakąś nawet najmniejszą traumę w życiu, która zaprogramowałaby mechanizm reakcji obronnych, a jednak coś jest nie tak. Nawet szczegółowa analiza biografii może nie wykazać doświadczeń, które uzasadniałyby dzisiejsze przeszkody na drodze do szczęścia, a jednak…
Pracowałem z klientem, który jednocześnie korzystał z usług biura zapoznawczego. Miał już za sobą wiele spotkań z paniami zaproponowanymi przez biuro, jednak żadna propozycja nie została sfinalizowana trwałą znajomością. W pierwszej fazie pracowaliśmy nad postawą i zachowaniem, które podniosłyby atrakcyjność mojego klienta. W czasie naszych rozmów poznawał możliwe zachowania pań, jak również sposób reakcji na nie, począwszy od pierwszego spotkania po kolejne. Kiedy jednak chciałem skierować jego uwagę na to, co być może skrywa jego nieświadomość i uniemożliwia mu nawiązanie trwałych relacji, zareagował irytacją. Dziś już nie współpracujemy.
Nieświadomość, w której działa również mechanizm reakcji obronnych, poza tym, że ma ogromny wpływ na nasze zachowanie i postawę, na nasze decyzje i wybory, niekiedy wyjątkowo mocno broni swojej przestrzeni. Wynika to z faktu, że obnażanie tego, co nieświadome, potrafi nawet bardzo boleć. To dlatego Will Hunting niemalże rzucił się z pięściami na swojego terapeutę, kiedy ten skierował jego uwagę na to, co kryje się w nieświadomości. Ja również, na twarzy mojej klientki, kiedy mówi o tym, co się z nią dzieje, widzę cierpienie.
W obliczu zjawiska opisanego wyżej trudno nie zgodzić się z Jungiem, który powiedział: „Dopóki nie uczynisz nieświadomego – świadomym, będzie ono kierowało Twoim życiem, a Ty będziesz nazywał to przeznaczeniem.”
Kilka lat temu po raz pierwszy usłyszałem, że szczęście potęguje lęk. Mówiła o tym jedna z moich klientek w czasie sesji coachingowej. Bardzo mnie to zaskoczyło. Wówczas zupełnie nie rozumiałem, jak to jest możliwe. Dziś, mimo że rozumiem, wciąż, kiedy ktoś tak mówi, wywołuje to u mnie zaskoczenie. Doznałem tego po raz kolejny kilka dni temu podczas innej sesji coachingowej.
Podstawową motywacją, w wyniku której pan Jan (zmieniłem imię) podjął współpracę ze mną, był brak odczuwania przez niego satysfakcji i szczęścia. Z racjonalnego punktu widzenia miał pełne podstawy do takich doznań. Trudno było cokolwiek zarzucić jego życiu osobistemu i zawodowemu. Miał wspaniałą rodzinę, dobrze prosperujący biznes, a do tego nie miał większych kłopotów ze zdrowiem. A jednak… Męczyła go nieadekwatność tego, co miał „na zewnątrz” z tym, co czuł „w środku”. Przez długi czas kierował swoją uwagę na zewnątrz licząc na to, że coś albo ktoś wywoła w nim to tak oczekiwane przez niego uczucie szczęścia.
Przez całe dotychczasowe życie jego motywacją do działań był lęk. To obawa o przyszłość rodziny „nakręcała” go do aktywności biznesowej. Dbał o relacje małżeńskie, gdyż głównie w nich widział wsparcie dla siebie. Jednak jego życie przypominało bardziej budowanie fortyfikacji przed zagrożeniami niż budowanie szczęścia.
Jednocześnie na pana Jana oddziaływała wpisana w jego naturę, działająca poza jego świadomością, motywacja do osiągania szczęścia. Nie tylko on, ale i każdy człowiek motywowany jest do poszukiwania szczęścia, o czym mówił już Arystoteles. Także doktryna Kościoła Katolickiego szczęście określa jako „cel ostateczny człowieka”.
Każdy człowiek „wyposażony” jest zarówno w lęk, jak i w uczucie szczęścia. To głównie we wczesnym dzieciństwie kształtuje się życiowa strategia, która wykorzystuje jedno albo drugie uczucie. I tak, kiedy jest to lęk, człowiek motywowany jest głównie do unikania zagrożeń. I taką strategię realizował pan Jan. Z kolei druga strategia motywuje do takiego budowania życia, aby jego efekty były spójne z wewnętrznym szczęściem.
Ludzie mogą osiągać te same efekty w wyniku zupełnie różnych strategii życiowych. Satysfakcjonujące relacje rodzinne czy udany biznes można osiągnąć zarówno będąc motywowanym przez lęk, jak i przez potrzebę odczuwania szczęścia.
Pan Jan stanął przed wyzwaniem zmiany motywacji swojej życiowej strategii – na tę zgodną z naturą człowieka. Jest na dobrej drodze w tej poważnej zmianie. Jednak jeszcze nadal dziś, kiedy zaczyna odczuwać szczęście, jednocześnie odzywa się w nim lęk wywołujący myśl: a co się stanie, gdy przestanę odczuwać szczęście? Czy nie będzie to dla mnie zbyt bolesne? Spotęgowane uczucie lęku pojawia się u niego w chwilach, kiedy smakuje uczucie szczęścia. Ale tak właśnie przebiega proces tych wewnętrznych przemian.
Nie można dokonać przeprogramowania strategii życiowych tak jak przełącza się kanały w telewizorze. To jest proces, który ma swoje etapy. Dziś już pan Jan wie o tym i dlatego z większym spokojem idzie tą niełatwą drogą. Jestem przekonany, że w niedługim czasie będziemy wspólnie świętowali jego zwycięstwo nad samym sobą, kiedy to szczęście, a nie lęk będzie dominującym uczuciem w jego świadomości.
A czy Ty jesteś gotowy na szczęście?
Kiedy przeczytałem w internecie, jak bardzo nasz organizm zatruwany jest toksynami, nie będę ukrywał, że trochę się przeraziłem. Okazuje się, że w ciągu roku organizm ludzki gromadzi ok. 8 kg toksyn. Mając jednocześnie wiedzę o truciznach naszego umysłu, zacząłem zastanawiać się, czy nie bagatelizujemy faktu, że możemy być zatruci na różne sposoby.
Toksyny, według Wikipedii, to „trucizny organiczne wytwarzane przez drobnoustroje, rośliny i zwierzęta”. Jak czytam na portalu www.revitum.pl: „Żyjemy w czasach globalnego zatrucia środowiska naturalnego i często nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteśmy narażeni na działanie toksyn, przyswajanych wraz z powietrzem, wodą, a przede wszystkim z pożywieniem.”
Wgłębiając się w temat zatrucia naszego organizmu toksynami natrafiłem na artykuł, który znacznie ograniczył mój stan niepokoju. Dowiedziałem się z niego o mechanizmie, w jaki jesteśmy wyposażeni: „Organizm potrafi oczyścić się ze „śmieci” między innymi za sprawą procesu zwanego autofagią. Termin ten, pochodzący z greki, oznacza „samotrawienie się”: komórki odprowadzają niechciany materiał, taki jak bakterie czy wirusy, resztki błony komórkowej, uszkodzone cząstki białek i wszystko to spalają, zamieniając w energię. Niektórzy uczeni podejrzewają, że to zaburzony mechanizm autofagii prowadzi do szeregu chorób, w tym do cukrzycy, alzheimera i raka.” (www.kobieta.onet.pl)
Jak wynika z tego artykułu, poprzez ćwiczenia fizyczne uaktywnia się proces samooczyszczenia organizmu: „W badaniu opublikowanym w zeszłym roku uczeni z Belgii przyjrzeli się małej grupie biegaczy uczestniczących w wyścigu na 200 km. Badanie mięśni przed i po wyczynie pokazało, że niewątpliwie długotrwały wysiłek wywołał w organizmie silną autofagię.”
I to jest bardzo pocieszające. Okazuje się, że nawet niezbyt rygorystyczna dieta, a do tego wysiłek fizyczny, mogą sprawić, że nasz organizm skutecznie będzie pozbywał się toksyn.
A co z truciznami naszego umysłu?
Najgroźniejsze z nich to przekonania typu: nic nie jestem wart, nikt mnie nie lubi, świat wypełniony jest głównie zagrożeniami, tylko walką można w życiu coś osiągnąć. Trucizny umysłu wpływają na postawę człowieka, jego zachowanie, decyzje i wybory. Uniemożliwiają wykorzystanie jego potencjału: wiedzy, doświadczeń, umiejętności i talentów. Są przyczyną problemów i konfliktów w każdej sferze życia. Trucizna umysłu może być na tyle silna, że w jej wyniku mogą pojawić się choroby psychiczne, takie jak na przykład depresja.
Są również trucizny nieco mniej groźne w skutkach, ale uniemożliwiające osiągnięcie poczucia życiowego spełnienia, satysfakcji i szczęścia.
Niektórzy ludzie mają świadomość, jak groźne są trucizny umysłu, o czym dowiedzieli się z książek lub na szkoleniach. Jednak w wyniku wiedzy, jaką zdobyli, jedyne, co potrafią zrobić, to wypychanie tych trucizn ze swojej świadomości. Przypomina to zamiatanie brudów pod dywan. Niekiedy nawet udaje im się przez dłuższy czas utrzymać postawę osoby wierzącej w siebie, otwartej na ludzi i zadowolonej z życia.
Wielokrotnie w swojej pracy widziałem takie osoby. Dopiero dłuższa rozmowa, w której pojawia się atmosfera zaufania i bezpieczeństwa sprawia, że puszczają mechanizmy obronne i z nieświadomości wyłania się wirus. Nierzadko wówczas pojawia się płacz i postawa bezsilności wobec trucizny.
Niestety, sam wysiłek fizyczny nie jest w stanie zwalczyć trucizn pojawiających się w naszych głowach, jak ma to miejsce w przypadku toksyn, które zalegają w organizmie. Nie jesteśmy wyposażeni w mechanizm samooczyszczania zatrutego umysłu. Przykładem potwierdzającym ten fakt jest depresja Justyny Kowalczyk. Jej życie to przecież głównie wysiłek fizyczny. Kiedy przyznała się do swojej choroby, wywołała ogólne zaskoczenie i zdziwienie.
Pierwszym i najważniejszym (i niestety – najtrudniejszym) krokiem w walce z truciznami umysłu jest świadomość tego, że one mieszkają w naszej głowie. Ich odkrywanie nie jest łatwe. Bronią ich wyspecjalizowane mechanizmy obronne robiąc wszystko, aby odwrócić od nich naszą uwagę. Kiedy jednak je odkryjemy, pojawia się dyskomfort, a nawet ból, co sprawia, że wielu ludzi rezygnuje z dalszego procesu ich odkrywania. Ból psychiczny może być tak silny, że osoby takie wolą przystosowywać się do życia z wirusem niż pozbywać się go.
Oczyszczanie umysłu można przeprowadzać na własną rękę, co zresztą sprawdziłem na sobie. Była to jednak droga bardzo czasochłonna. Aby nie przerazić nikogo, nie napiszę, ile zajęła mi lat. W poszukiwaniu odpowiedniej wiedzy często błądziłem, wybierałem działania mało skuteczne. Dlatego dziś, mając na względzie oszczędność czasu oraz niepotrzebnych rozczarowań, namawiam do korzystania ze wsparcia. Oczywiście, można się zastanawiać, jak wybrać odpowiednią osobę, która zapewni skuteczną pomoc. Ważne (jeżeli nie najważniejsze) są jej osobiste doświadczenia w pozbywaniu się własnych wirusów umysłu. Warto zdobyć taką informację przed decyzją o skorzystaniu ze wsparcia, oczywiście jeżeli jest to możliwe. Jak pokazuje doświadczenie, same dyplomy i certyfikaty nie wystarczają.
Pytanie to bardzo mocno wybrzmiało w mojej głowie po rozmowie, jaką prowadziłem z moją dobrą znajomą. Często wymieniamy się różnymi spostrzeżeniami i refleksjami, co oboje uznajemy za bardzo skuteczną formę budowania naszej świadomości, w tym również samoświadomości. Jednak tym razem coś we mnie „zazgrzytało”, kiedy z tego, co mówiła, wypłynęła myśl o tym, jak ważna i potrzebna jest akceptacja innych. Ten „zgrzyt” to efekt moich minionych i aktualnych doświadczeń wynikających z obserwacji relacji małżeńskich oraz współpracy z osobami, którym udzielam wsparcia psychicznego.
Jak usłyszałem z ust mojej znajomej: „…każdy jest, jaki jest, może jest mu w tym dobrze, a może nie, jego wybór – nie mnie oceniać, co jest dla kogo dobre, co złe…”. Dodała również, że pracuje nad pełną akceptacją. Z jej słów zrozumiałem, że traktuje ją jako niezmiernie ważny składnik swojej umiejętności budowania relacji z innymi.
Rzeczywiście, to akceptacja ze strony innych sprawia, że nasza psychika doznaje poczucia bezpieczeństwa. Dzięki temu nasza uwaga może śledzić ze spokojem otaczającą nas rzeczywistość, wypatrywać wszystko to, co może być dla nas przydatne i ważne z punktu widzenia budowania naszej życiowej skuteczności. Akceptacja jest sygnałem, informacją dla naszego mechanizmu obronnego: jest bezpiecznie.
Przeciwną postawą do akceptacji jest postawa oceniania, skoncentrowanego na brakach, niedostatkach i błędach. W interpretacji psychiki człowieka jest to stan zagrożenia. Proces ten można porównać do tego, jaki uruchamiał się, kiedy dawniej po wyjściu z jaskini stawaliśmy naprzeciw dzikiej bestii. To porównanie jest o tyle uzasadnione, że tak jak i dawniej, w obliczu tamtych zagrożeń, tak i dziś, w obliczu krytyki, uaktywniają się dokładnie te same mechanizmy obronne. To dlatego psychologowie ewolucyjni twierdzą, że nie jesteśmy dostosowani do czasów, w których żyjemy. Stan zagrożenia, jaki wywołuje krytyka, mobilizuje do obrony zarówno uwagę, jak i wszystkie zasoby człowieka. Nie ma tu miejsca na spokój, harmonię i rozwój.
Z konfrontacji jednej i drugiej postawy rzeczywiście można wysnuć wniosek: jeżeli chcesz wspierać innych, jeżeli chcesz być dobrym człowiekiem, to rozwijaj w sobie postawę akceptacji. I być może na takim założeniu oparła swoją wypowiedź moja znajoma.
Jednak, jak pokazuje doświadczenie, nie zawsze taka postawa jest słuszna. Mało tego: akceptacja może mieć także negatywne skutki: może być przyczyną pogłębiających się problemów i kryzysów, a życie w atmosferze akceptacji może niektóre osoby doprowadzić do destrukcji.
Każdy nosi w sobie pokłady dobra i zła. Mamy odpowiednie zasoby do tego, aby kochać innych bezwarunkowo. Mamy również mechanizmy, które wyzwalają złość i agresję, a nawet przy ich udziale możemy podnieść rękę na innych. Pomiędzy tymi przeciwstawnymi postawami jest cała gama innych, bardziej lub mniej oddalonych od tych skrajności. W tej ciemnej części naszego Ja leży postawa przejawiająca się zawyżonymi oczekiwaniami wobec innych. Kiedy osiągają one wysoki poziom, stają się wyjątkowo destrukcyjne. Oczekiwania te są efektem niezaspokojonych potrzeb, takich jak: potrzeba uznania, docenienia, szacunku czy bycia ważnym. Niekiedy sprowadzane są one do jednego mianownika i nazywane potrzebą miłości. Ta niezaspokojona potrzeba, która zrodziła się jeszcze w dzieciństwie, wywołuje niekiedy tak silne napięcie psychiczne, że potrafi całkowicie zdominować życie człowieka. Wówczas to jego zachowanie i postawa wobec innych ma głównie charakter prośby albo żądania. Przypomina on pieska merdającego ogonem, który łasi się, aby być pogłaskanym albo goryla stojącego dumnie przed swoim stadem, wymuszającego uznanie i posłuch.
Problem w tym, że nikt z zewnątrz nie jest w stanie wypełnić tej „czarnej dziury” w psychice takich osób. Możliwe jest to tylko poprzez podnoszenie poziomu ich samoświadomości, kiedy w procesie samopoznania uzmysłowią sobie, że to nie w innych ludziach, nie w mężu, nie w żonie, nie w przełożonym, tylko w nich samych jest przyczyna ich dyskomfortu, który niekiedy zamienia się w ból i cierpienie.
I pytania, które z oczywistych względów mają charakter retoryczny:
Co się dzieje, kiedy osoby takie otoczone są bezwarunkową akceptacją, a otoczenie dostarcza im kolejnych „głasków psychologicznych”, uśmierzających ich dyskomfort? Czy będą „rozglądały się” w poszukiwaniu prawdziwych przyczyn ich destrukcyjnego stanu? Czy będą motywowane do wglądu w siebie?
Okazywanie akceptacji akurat takim osobom przypomina dawanie alkoholikowi alkoholu, a narkomanowi narkotyków. Miałem okazję poznać małżeństwa, w których jeden z partnerów był dotknięty przypadłością silnie zawyżonej potrzeby miłości, a drugi – w odpowiedzi na to – rozwijał w sobie postawę akceptacji. Dziś wiele z tych małżeństw jest już po rozwodzie, a zakończenie związku nastąpiło z inicjatywy strony z zawyżoną potrzebą miłości, która po wielu latach małżeństwa dochodziła do wniosku, że jest niekochana. Zawyżona potrzeba miłości rodziców nie pozostaje bez wpływu na dzieci. Ma ona wyjątkowo negatywne skutki dla budowania fundamentów ich psychiki.
Nie mogę i nie potrafię zgodzić ze słowami mojej znajomej: „nie mnie oceniać, co jest dla kogo dobre, co złe”. Zbyt dużo widziałem nieszczęśliwych związków, znam zbyt wiele rodzinnych i osobistych tragedii, abym mógł być obojętnym wobec zawyżonej potrzeby miłości, która jest jedną z głównych przyczyn wprowadzających destrukcję w zachowaniu i postawie człowieka. Dlatego nie tylko przyglądam się zachowaniu innych, ale także uważam, że jak tylko są ku temu możliwości, powinienem reagować. Robię to i będę to robił nadal w ramach mojej roli jako coach, trener i terapeuta małżeństw.
Akceptacja jest wyrazem naszej miłości do innych, jest niezbędna do budowania najlepszych relacji, ale ma charakter bierny. Skuteczne wsparcie wymaga, aby zaraz za nią pojawiła się miłość aktywna, która wspiera w budowaniu dojrzałości, pomaga ludziom wyzwalać się z wpływów ich ego, w tym z zawyżonych oczekiwań wobec innych. W wyniku aktywnej miłości pojawia się konstruktywny i najbardziej skuteczny feedback. Wielokrotnie to sprawdziłem.
Zgadzam się z moją znajomą, która powiedziała, że: „każdy ma swoją ścieżkę, nie ma drogi na skróty”. Z pewnym jednak zastrzeżeniem. Musi to być rzeczywiście ta ścieżka. Niestety, ego potrafi tak zdominować zachowanie i postawę człowieka, że ten niekiedy znacznie oddala się od najlepszej dla siebie drogi. I tu właśnie tylko postawa akceptacji, bez aktywnej miłości, nie może mieć miejsca.
W obliczu przedstawionych tu argumentów, odpowiadając na postawione w tytule pytanie: „Czy zawsze akceptacja jest najbardziej właściwą postawą wobec innych?”, należałoby odpowiedzieć: „Tak, z tym, że bardzo często niewystarczającą . Szczególnie wtedy, kiedy chcemy wspierać innych w ich rozwoju”.
W miniony piątek miałem spotkanie z małżeństwem, które usiłuje „skleić” swój rozpadający się związek. Z kolei w sobotę uczestniczyłem w uroczystości zaślubin. Tradycyjnie młodzi przysięgali: „ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską…”. Co powinni zrobić, aby nie spotkał ich los pary, która dziś szuka wsparcia, aby nie dopuścić do rozpadu rodziny?
Pytanie to jest zawsze aktualne. Jak pokazuje życie, połączenie szczęścia i trwałości związku to nadal rzadkość. Wyjątkowo na ręce młodej pary złożyłem nie życzenia, a prośbę. Prośbę o to, aby swoim sukcesem małżeńskim udowodnili, że trwałość i szczęście związku jest możliwe. Będę im kibicował z nadzieją, że to się spełni. W kopercie przekazałem im wiersz:
Zauważcie jednak, by w owym byciu razem
rozpostarły się również przestrzenie niczyje,
tak aby między wami wiatry niebios tańczyć mogły.
Kochajcie się nawzajem,
Lecz nie czyńcie z miłości kajdan:
Niech będzie ona raczej morzem
falującym między brzegami dusz waszych.
Napełniajcie sobie nawzajem kielichy,
lecz z jednego nie pijcie.
Częstujcie jedno drugie chlebem,
lecz nie jedzcie z tego samego bochenka.
Śpiewajcie, tańczcie i weselcie się pospołu,
lecz pozwólcie sobie na samotność.
Podobnie struny lutni:
chociaż każda osobno,
dźwięczą tą samą muzyką.
Ofiarujcie sobie serca,
lecz nie w jasyr żadnego z was.
Jako że tylko ręka Życia
Może serca wasze posiąść.
I stójcie razem, lecz nie za blisko siebie,
Gdyż kolumny świątyni stoją osobno,
A dąb i cyprys nie wzrastają w swoim cieniu.
(prorok Khalil Gibran)
Przez wiele lat wydawał mi się, że w pisaniu tekstów najważniejsza jest treść, a nie styl, ortografia, czy gramatyka. Przekonanie takie powstało u mnie w reakcji na kłopoty jakie zawsze miałem z pisaniem dyktanda i wypracowań w szkole. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dotarły do mnie informacje o tym, że niektórzy czytelnicy mojego bloga nie są w stanie skupić się na prezentowanych przeze mnie treściach z powodu pojawiających się tam błędów. W ten sposób obnażone zostało coś, co ukrywałem sam przed sobą. Nie było to przyjemne uczucie.
Od wielu lat zajmuję się przemianami. Pod tym pojęciem rozumiem coś więcej niż tylko zmianę, która jest powierzchowna, i nie wymaga korekty naszych przekonań. Stąd z natury rzeczy przemiana wiąże się z dyskomfortem, który niekiedy przyjmuje nawet formę bólu psychicznego. Uciekając przed tymi nieprzyjemnymi doznaniami często pozostajemy w starych strukturach myślowych, nie zmieniamy naszej postawy i zachowań. Mimo tego, że odczuwamy ich negatywny skutek, to jednak wybieramy to, co stare. Lęk przed dyskomfortem, przed bólem, jest silniejszy od wizji większego powodzenia, szczęścia, bardziej satysfakcjonujących relacji.
Bardzo dobrze jest mi znany ten proces, wielokrotnie w życiu musiałem przełamywać lęk przed dyskomfortem i bólem. Zawsze przekonywałem się, że warto to robić. To z tego powodu mimo tych nieprzyjemnych doznań, podjąłem decyzję o przyjęciu wsparcia w zakresie korekt moich tekstów. Ten jest ostatnim jaki publikuję bez korekty. Traktuję go jako otwarcie na nową drogę moich pisarskich poczynań, licząc na wyrozumiałoś tych, którzy dostrzegą w nim błędy.
Życie wielokrotnie udowodniło mi, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko co nam się przydarza czemuś służy. Poznałem właśnie specjalistkę od języka polskiego Anię Kosman, która zadeklarowała mi swoją pomoc . Poza tym, że bardzo dobrze zna nasz język, zasady jego pisowni, to jest również wspaniałym człowiekiem. Dzięki niej zyskają nie tylko moje teksty, ale również ja osobiście.
Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że „…nie o to chodzi, jak co komu wychodzi…”. Zawsze są możliwości przemian, które prowadzą nas na wyższy poziom kompetencji, w wyniku których odczuwamy więcej satysfakcji i szczęścia. Życie zawsze podsuwa nam to, co jest do tego niezbędne. Ja Ani Kosman nie szukałem, ona się pojawiła. W tym procesie przemian ważna jest jednak otwartość i brak lęku przed dyskomfortem i bólem.