Mimo tak drastycznych zaniedbań służby zdrowia, o których dziś tak głośno, mimo osobistych przykrych doświadczeń z kontaktów z lekarzami, nie chcę zasilać chóru osób narzekających. Chciałbym za to dołączyć swój głos do konstruktywnej debaty na ten temat. Uważam, że dla poprawy efektywności działania służby zdrowia nie wystarczy jej reorganizacja, czy dodatkowe nakłady finansowe. Niezbędny jest wzrost empatii lekarzy. Moim zdaniem to niedoceniona, choć bardzo dobrze znana medycynie umiejętność, która ma ogromne znaczenie w procesie leczenia chorych. Myślę, że najwyższy czas, aby na liście niezbędnych kompetencji jakie powinien posiadać lekarz, odpowiednio wysokie miejsce zajęła empatia.
Kilka lat temu spędziłem w szpitalach 160 dni zanim lekarze uporali się z moją chorobą nowotworową. Był to dla mnie czas szczególny, nie tylko z powodu zagrożenia mojego życia. Z racji moich zainteresowań relacjami międzyludzkimi i ich skutkami, miałem okazję z bliska obserwować zachowanie personelu medycznego, jak również chorych. Moje szczególne zainteresowanie kierowałem na postawę lekarzy w relacjach z chorymi.
W rozumieniu większości chorych, ich zdrowie i życie zależy głównie od lekarzy. Nadanie im takiego znaczenia pociąga za sobą wyjątkowe oczekiwania wobec nich. Poza oczekiwaniem stosowania najlepszych procedur przywracających zdrowie, czy ratujących życie, w sposób szczególny widoczne jest oczekiwanie odpowiedniego nastawienia do pacjenta. Wielokrotnie obserwowałem wzrok pacjentów w chwili wizyty lekarskiej w szpitalnej sali. Przypominał mi on wzrok psa, który czeka na to, aby być pogłaskanym przez swojego pana. Porównanie to może nie jest zbyt delikatne, ale najdokładniej oddaje postawę pacjentów. Niekiedy można było odnieść wrażenie, że pacjenta nie interesują wyniki badań, czy informacja o dalszych procedurach leczenia, tylko stosunek lekarza do niego.
Kiedy rozpocząłem moje leczenie w szpitalu, już w czasie pierwszego kontaktu z lekarzem usłyszałem, że mój proces leczenia zależy w 70 % ode mnie, a dokładnie od stanu mojej psychiki. Dziś czytam artykuły, w których specjaliści twierdzą, że jest to ponad 70%. Co ciekawego, lekarz nie uszczegółowił co kryje się pod pojęciem „odpowiedniego stanu mojej psychiki”. Dzięki wcześniejszym studiom nad tym zagadnieniem wiedziałem, że jest to wewnętrzny spokój, harmonia, a przede wszystkim wiara i takie przekonanie, że sprawy idą w dobrą stronę, mimo niekiedy braku racjonalnych przesłanek do takiego sposobu myślenia. W stanie choroby najmniej pożądany jest lęk. To on potrafi niekiedy znacznie obniżyć sprawność systemu odpornościowego człowieka. Wielokrotnie widziałem jak przekłada się to na spadek efektów leczenia, co niekiedy prowadziło do śmierci pacjenta.
Według moich badań tylko 30% chorych wyposażonych jest w psychikę mającą predyspozycje do samodzielnej walki z chorobą. Pozostali chorzy wymagają wsparcia. Bez wątpienia rola bliskich jest tu nie do przecenienia, jednak największe korzyści z punktu widzenia efektów leczenia, przynosi empatyczna postawa lekarza. Wyrażone przez niego wobec chorego szczere zainteresowanie, życzliwość, zrozumienie, daje niekiedy efekt niewspółmiernie większy od zaaplikowanych pacjentowi środków farmakologicznych. Zarówno psychologia jak i medycyna znają bardzo dobrze to zjawisko.
Dlaczego tylu lekarzom brakuje empatii? Dlaczego tak często przyjmują oni postawę automatu realizującego procedury?
Jeden z lekarzy opowiedział mi rozmowę jaką przeprowadził z żoną chorego. Kobieta ta miała do niego pretensje, które on uznał jako nieuzasadnione. Zarzucała mu brak życzliwego zaangażowania i taką zimną postawę wobec jej męża. Z kolei lekarz ten twierdził, że on musi wyłączać swoje uczucia, gdyż w innym wypadku szybko by się wypalił.
Jak zupełnie inne przekonania prezentują osoby zajmujące się opieką paliatywną. Miałem okazję poznać je bliżej w czasie szkolenia jakie im prowadziłem. Okazuje się, że dla nich, empatia wykazywana wobec ich podopiecznych wywołuje bardzo pozytywny efekt dla nich samych. Co potwierdza doświadczenia wielu lekarzy. Dr. Rachel Naomi Remen (pionierka w dziedzinie medycyny integracyjnej) twierdzi, że „Służąc innym, pomagamy samym sobie, bowiem daje nam to siłę.”
Nie będę ukrywał, że osobiście wykorzystywałem to zjawisko. Będąc w szpitalu często chodziłem po innych salach nawiązując rozmowę z chorymi. Były to chwile kiedy koncentrowałem swoją uwagę głównie na nich. Starałem się wyzwolić z siebie jak najwięcej życzliwości i zrozumienia. Efektem tych rozmów zawsze był przypływ siły psychicznej jaki bardzo wyraźnie odczuwałem. Widziałem również jak bardzo pozytywnie na takie rozmowy reagowali moi rozmówcy.
Opis efektów empatii można znaleźć w wielu poradnikach, gdyż zjawisko to znane jest nie tylko psychologom. Mówią o nim wszystkie religie, jak również filozofowie.
Jestem przekonany, że większość lekarzy nie ma pojęcia o tym, że ich empatia to nie tylko wydatne wsparcie procesu leczenia ich podopiecznych, ale również wsparcie ich samych. Życzliwe otwarcie się na drugiego człowieka to jedna z najbardziej efektywnych form wspierających higienę psychiczną. Dodatkowo w przypadku problemów wynikłych z przeciążenia stresem, aktywna empatia to bardzo skuteczna forma autoterapii.
Apeluję do wszystkich tych, którzy pracują nad poprawą skuteczności działania służby zdrowia: uwzględnijcie również potrzebę rozwijania empatii lekarzy ! Trudno przecenić jej wpływ na skuteczność leczenia chorych. Z kolei jej brak nie zastąpi żadna, nawet najbardziej kosztowna procedura.
Przez 22 lata z uwagą przyglądam się temu, co robi Jerzy Owsiak. Orkiestra Świątecznej Pomocy, czy Przystanek Woodstock, skupiają moją uwagę, wyzwalają pozytywne emocje. Okazało się, że moja ocena tych wydarzeń diametralnie różni się o tej jaką ostatnio wyrazili m.in.: Mariusz Max Kolonko, dziennikarze Do Rzeczy, czy posłowie PiS Krystyna Pawłowicz i Artur Górski. Idąc na wprost, mógłbym zakwalifikować ich jako przeciwników moich poglądów, a posuwając się dalej mógłbym nazwać ich głupcami, albo jeszcze bardziej dosadnie. Jednak byłoby to zbyt proste. Myślę, że najwyższy czas, aby zamiast tkwić w sowich przekonaniach, a myślących inaczej oceniać krytycznie, powinniśmy się zastanowić skąd biorą się tak skrajnie różne oceny tej samej rzeczywistości?
Mariusz Max Kolonko twierdzi, że Festiwal Woodstock spełnia znakomitą rolę, pacyfikując nastroje społeczne, co kiedyś robiły zmechanizowane oddziały o nazwie ZOMO.
W najnowszym numerze Do Rzeczy czytam: „W telewizyjnych zbliżeniach na pierwszy plan wybija się postać podstarzałego showmana w kolorowych okularach. Dzięki zręcznemu PR, bliskim związkom z lewicowo-liberalnym salonem i intensywnej medialnej promocji stał się w Polsce osobą stojącą niemal ponad krytyką i społeczną kontrolą.”
Posłanka Pawłowicz zaapelowała „Jeśli nie chcecie, aby wasze pieniądze szły na tarzanie się w błocie, na festiwal nienawiści względem Kościoła i katolików, na tą demoralizację, to nie wspierajcie WOŚP”
Poseł Artur Górski podał 5 powodów dla których nie należy wspierać Owsiaka. Mówi w nich m.in. „z Orkiestrą, a szczególnie z Owsiakiem, są związane i kojarzone inicjatywy i postawy, które kłócą się z duchem służby ludziom, pomocy charytatywnej, odruchów serca. Owsiak manieruje młodych ludzi, a wręcz ich demoralizuje”.
Zupełnie inną ocenę Owsiaka mam nie tylko ja, ale również miliony tych, którzy wspierają Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Nikt nie jest w stanie zakwestionować wymiernych korzyści jakie przynosi ona służbie zdrowia, a co za tym idzie nam wszystkim. W sposób szczególny z działalności Orkiestry korzystają dzieci, a dziś osoby starsze. Są również korzyści, które trudno zmierzyć, a które jednocześnie mają ogromne znaczenie wychowawcze. Widziałem na Przystanku Woodstock nie tylko młodzież paplającą się w błocie, ale również siedzącą w skupieniu na spotkaniu z Tadeuszem Mazowieckim, czy księdzem Bonieckim. Widziałem jaki wpływ na mojego syna miała rola wolontariusza Orkiestry Świątecznej Pomocy. Myślę, że podobnie pozytywne oddziaływanie ma również Orkiestra na setki tysięcy innych wolontariuszy.
Skąd biorą się tak skrajne oceny działalności Owsiaka? Ta skrajność pojawia się nie tylko tutaj. Wyjątkowo wyraźnie widać ją w ocenie tragedii smoleńskiej, czy w ocenie naszej sytuacji gospodarczo – politycznej. Zwolennicy skrajnie różnych obrazów tej samej rzeczywistości (!) usiłują przekonywać się nawzajem do własnych racji. Produkują coraz bardziej wymyślne argumenty, a jak ich zabraknie to posuwają się do epitetów i „osobistych wycieczek”. Skutki tego zjawiska to nie tylko brak porozumienia i współpracy, ale i deprecjonowanie dobrych pomysłów, wartościowych ludzi. Krytykanci Owsiaka powołując się na prawdę, którą wyznają odbierają wielu młodym ludziom wiarę w pozytywne efekty pracy na rzecz innych.
Czy nie najwyższy czas, aby skierować uwagę na przyczyny, dla których tak różnie oceniamy tę samą rzeczywistość, a nie tkwić we własnych przekonaniach. Przyjmując chrześcijańską postawę, a co za tym idzie szanując posłankę Pawłowicz, czy posła Górskiego, Maxa Kolonkę, czy dziennikarzy Do Rzeczy, zakładam, że oni odnoszą się do tego co widzą. Ale ja również mówię o tym co widzę, podobnie jak miliony Polaków. Wynika z tego, że różnimy się w postrzeganiu tej samej rzeczywistości. Po prostu widzimy ją inaczej, stąd prezentujemy tak skrajnie różne poglądy na jej temat.
Psychologia dysponuje twardymi dowodami na to, jak bardzo nasza percepcja może wykrzywiać postrzegany przez nas świat. W skrajnym przypadku może on być bardzo odległy od tego jaki jest w rzeczywistości. IQ (iloraz inteligencji) zaprzęgane jest do tworzenia argumentów potwierdzających punkt widzenia. Psychologia bardzo dobrze zna zjawisko pułapki inteligencji.
W obliczu tego naukowo wykazanego zjawiska pojawia się pytanie: czyja percepcja oddaje Owsiaka bliższego temu jaki jest naprawdę, moja czy jego krytykantów ?
Czekam na chwilę kiedy autorytety z dziedziny psychologii ogłoszą wreszcie kryteria jakie powinny być spełnione, aby nasza percepcja była jak najbliżej Prawdy. Wiedza o tym już jest ! Zna ją nie tylko psychologia. Można ją znaleźć w Biblii, która ponoć jest tak bliska krytykantom Owsiaka. Powoływał się na nią Jan Paweł II mówiąc „Istnieje nierozerwalna więź między Prawdą i miłością…”. „Czystą percepcje” chrześcijaństwo widzi w miłości, którą najszerzej opisał św. Paweł. Psychologia rozwija to mówiąc o braku lęku i braku wpływu na człowieka jego traumatycznych doświadczeń z przeszłości.
Chciałbym aby naukowcy zadali pytanie swojej koleżance prof. Krystynie Pawłowicz : czy na pewno widzisz świat taki jaki on jest, a Kościół zadał kolejne : jaka jest twoja miłość, czy „nie nadyma się, nie postępuje nieprzystojnie, nie unosi się, nie myśli nic złego” ?
Brak tych pytań w przestrzeni publicznej będzie usztywniał przekonania, nie tylko dotyczące Jerzego Owsiak. W efekcie tego będą pogłębiały się podziały, pojawi się coraz większa wzajemna niechęć, złość i agresja. Skutki tego stanu rzeczy obejmują nie tylko sferę życia społecznego, ale i gospodarczego. Odpowiedzialność za to ponoszą naukowcy – specjaliści od ludzkich zachowań, jak również Kościół.
Nie ma chyba człowieka, który nie chciałby być obdarzony miłością bezwarunkową, czyli taką w której poza życzliwością, szacunkiem, oddaniem, empatią, dominuje pełna akceptacja. Okazuje się jednak, że taki sposób traktowania osoby kochanej może być dla niej, jak również dla samego związku krzywdzące. Zjawisko to zaobserwowałem wiele lat temu. Opisałem je w mojej książce „Małżeństwo nie musi być loterią”. Historia jaką właśnie usłyszałem po raz kolejny przywołała temat potrzeby rozwijania miłości, ale takiej świadomej, którą nazywam mądrą miłością.
Krzysztof, mój coachingowy klient, dziś po rozwodzie, opowiedział mi historię swojego małżeństwa. Swoją żonę Ewę poznał na studiach. Po trzech latach znajomości pobrali się, a w rok potem urodził im się syn. Kolejne lata mijały w atmosferze wzajemnej miłości, chociaż jak wspomina Krzysztof, już wtedy zaczął zauważać u żony postawę, w której pojawiały się pretensje i uwagi kierowane pod jego adresem. Ewa zwracała mu uwagę, że nie daje jej kwiatów, że za mało się nią zajmuje. Pretensje żony przyjmował jako w pełni uzasadnione, stąd na miarę swoich możliwości starał się sprostać jej oczekiwaniom. Małżeństwo, rodzina, były dla niego priorytetem. Taki model życia wyniósł z rodzinnego domu. Niezadowolenie Ewy wzrastało, co skutkowało tym, że Krzysztof zaczął się bronić, co z kolei jeszcze bardziej ją złościło. Sześć lat po ślubie Ewa zakomunikowała, że już dłużej nie może tak żyć, i że wnosi sprawę o rozwód. Powód: brak miłości ze strony męża.
Kiedy się rozwiedli niemalże wszyscy znajomi Krzysztofa stwierdzili: i tak długo z nią wytrzymałeś. Okazało się, że niemalże od początku ich znajomości dostrzegali w Ewie zachowania i reakcje, które określali jako wyjątkowo trudne. Przyznali się Krzysztofowi, że wielokrotnie byli zdziwieni brakiem jego reakcji na zachowanie Ewy.
Jedną z potrzeb, w którą wyposażyła nas ewolucja jest potrzeba miłości, niekiedy określana mianem potrzeby bliskości. W zamyśle ewolucji pełni ona rolę spoiwa związku. To w wyniku jej działania, tęsknimy za ukochana osobą, a kiedy jesteśmy razem oczekujemy zachowań, gestów potwierdzających jej miłość do nas. To ta potrzeba sprawia, że nie tylko oczekujemy, ale i zabiegamy o uczucia ukochanej osoby. Błędem ewolucji jest to, że poziom potrzeby bliskości uwarunkowany jest miłością jaką człowiek otrzymuje w dzieciństwie. Kiedy w relacjach z rodzicami, wychowawcami jest jej zbyt mało, albo co gorsza w ogóle jej nie ma, wówczas w życiu dorosłym potrzeba bliskości przyjmuje chorobliwie wysoki poziom. Jak twierdzą psychologowie, wówczas w psychice człowieka powstaje „czarna dziura”. W życiu dorosłym człowiek z zawyżoną potrzebą miłości, jeżeli nie ma świadomości swojego niedostatku, stawia wygórowane oczekiwania wobec bliskich. To oni mają „zasypać tę dziurę”.
Ewa pochodziła z domu gdzie praktycznie nigdy nie było miłości. Despotyczny ojciec uprawiał psychoterror wobec całej rodziny. Krzysztof dał jej to, o czym zawsze marzyła, ale z czasem coraz silniej do głosu dochodziła jej zawyżona potrzeba miłości. Pragnęła coraz więcej gestów, zachowań, które potwierdzałyby jego miłość do niej. Dla niego normą było zaspokajanie potrzeb żony. Im więcej chciała, tym więcej starał się jej dawać. Tak rozumiał miłość.
Krzysztof zachowywał się tak, jak gdyby dawał alkoholikowi alkohol. Jego brak wiedzy o skutkach zawyżonej potrzeby miłości sprawił, że jego jedyną reakcją na potrzeby Ewy było oferowanie jej kolejnych przejawów miłości. W ten sposób nieświadomie chronił ją przed identyfikacją prawdziwego źródła problemu. Paradoksalnie skutkiem jego postawy nie był coraz większy komfort Ewy, jej poczucie bezpieczeństwa, a coraz większy dyskomfort i poczucie zagrożenia.
Jak wyglądałby związek Ewy i Krzysztofa gdyby Krzysztof poza swoją miłością posiadał wiedzę na temat skutków zawyżonej potrzeby miłości?
Być może gdyby potrafił rozpoznać jej przejawy, to nie ożeniłby się z Ewą. A być może od początku ich znajomości, poza miłością jaką ją obdarzył, podejmowałby działania na rzecz wsparcia Ewy w rozwiązaniu jej problemu. Tym bardziej, że korzystając ze specjalistycznej pomocy (psycholog, coach) możliwa jest rekonstrukcja psychiki. Dzięki niej można poważnie ograniczyć negatywny wpływ zawyżonej potrzeby miłości, na życie człowieka. Daje to efekt w postaci poczucia większej niezależności od uczuć innych. Psychologia nazywa to autonomią. Ponadto jednocześnie w takim człowieku obok oczekiwań wobec innych, rozwija się potrzeba dawania bezwarunkowej miłości.
Już Budda mówił, że największą przypadłością człowieka poza przywiązaniem (błędne przekonania, schematy myślowe) jest brak wiedzy. Jak pokazuje życie nie wystarczy sama miłość, chociażby była bardzo czysta i taka bezwarunkowa. Potrzebna jest również odpowiednia wiedza, aby kochać mądrze czyli tak, aby możliwe było budowanie związku trwałego i szczęśliwego.
1 stycznia został zdominowany informacją o tragedii w Kamieniu Pomorskim. Trudno się temu dziwić. Pijany kierowca w jednej chwili odbiera życie sześciu osobom i ciężko rani dwoje dzieci. Po pierwszej chwili, kiedy na wieść o takiej tragedii praktycznie każdy doznaje szoku, zaczęły pojawiać się komentarze. Niemalże wszystkie mówiły o zaostrzeniu kar za jazdę pod wpływem alkoholu. W dzień po tej tragedii do zwolenników zaostrzenia kar przyłączyła się część polityków.
Wśród propozycji karania za spowodowanie wypadku pod wpływem alkoholu znalazły się takie jak m.in. praca w kamieniołomach, podwyższenie kary więzienia do dożywocia, a nawet kara śmierci. Politycy byli bardziej wyrozumiali. Proponowali konfiskatę samochodu, prawa jazdy oraz podwyższenie o kilka lat kary więzienia. U podstaw tych propozycji leży przeświadczenie, że im większa kara za spowodowanie wypadku pod wpływem alkoholu, tym większy strach przed popełnieniem tego przestępstwa.
Zupełnie inne stanowisko wyraził były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski. Stwierdził, że problemem w naszym kraju nie są zbyt niskie kary, tylko niewłaściwe orzecznictwo. Sądy są zbyt pobłażliwe wobec tych, którzy spowodowali wypadek pod wpływem alkoholu. Według byłego ministra sprawiedliwości mamy w naszym kraju jeszcze jeden poważny problem: dość powszechne przyzwolenie na jazdę po pijanemu, często zupełny brak reakcji ze strony otoczenia, i takie przekonanie „może się uda”.
Jest jeszcze jedno zagadnienie, które wypłynęło w tej szerokiej dyskusji na temat wypadku w Kamieniu Pomorskim. Zwrócił na nie uwagę jeden z prawników wypowiadających się w TVN24. Mowa tu o resocjalizacji. Okazuje się, że w Polsce jest 80 % recydywistów, czyli ludzi po raz kolejny wchodzący na drogę przestępstw, w Norwegii…20%. Informacja ta wpisuje mi się w wypowiedź człowieka, który odsiadywał karę więzienia za spowodowanie wypadku po pijanemu. W przeprowadzonym z nim wywiadzie (TVP Info) powiedział, że jak wyjdzie z więzienia i będzie miał okazję to będzie prowadził samochód pod wpływem alkoholu. Jak tłumaczył zwiększa mu to pozytywne doznania w czasie jazdy.
To, co wydarzyło się 1 stycznia na pewno musi coś zmienić w naszym podejściu do tych, którzy siadają po pijanemu za kierownicą. Mamy dziś do wyboru trzy opcje: 1. zwiększenie kary zarówno za jazdę pod wpływem alkoholu jak i za popełnione w wyniku tego stanu przestępstwa, 2. praca nad większą wrażliwością i świadomością społeczną, która wywoła jednoznaczny sprzeciw wobec tych, którzy zasiadają za kierownicą, 3. poprawa efektywności resocjalizacji.
Moje możliwości są ograniczone , stąd od dziś osobiście włączę się w realizację punktu drugiego. Będzie to mój hołd złożony ofiarom tragedii w Kamieniu Pomorskim.
Wczoraj w godzinach wieczornych dwójka TVP zmieniła swój program i zaprezentowała film o Wojciechu Kilarze. Była to długa wypowiedź kompozytora o sobie, o swojej twórczości, o życiu. Wcześniej wiedziałem trochę o twórczości Wojciecha Kilara, o tym jak wiele znanych i uznanych filmów opartych jest na jego muzyce. Wiedziałem również, że otrzymał medal Orła Białego. Film w TVP pozwolił mi poznać Wojciecha Kilara przede wszystkim jako wyjątkowego człowieka. Kiedy go słuchałem trudno mi było powstrzymać wzruszenie.
Wielokrotnie w filmie kamera pokazywała zbliżenie twarzy Wojciecha Kilara. Emanował z niej wyjątkowy spokój i ciepło. Również jego narracja zrobiła na mnie duże wrażenie, szczególnie kiedy mówił o tym jak wielkim grzechem człowieka jest pycha, jak stara się jej unikać, i jak ogromne znaczenie w jego życiu ma miłość. Twierdził, że to z niej wynika wszystko, to ona jest fundamentem życia, i że niestety dzisiaj często jest niewłaściwie rozumiana. Wyraził nadzieję, że przyjdą czasy kiedy miłość zajmie należne jej miejsce w życiu ludzi i całego świata. Odnosząc się do swojej twórczości, tłumacząc dlaczego tak wiele jego kompozycji osiąga tak szerokie uznanie stwierdził, że jest to możliwe ponieważ jego utwory powstawały z miłości.
Śmierć Wojciecha Kilara wyzwoliła powszechny smutek, ale również refleksję nad jego twórczością. Agnieszka Duczman, znana polska dyrygentka powiedziała, że „był wielkim twórcą, gdyż był wielkim człowiekiem”. Konfrontując te słowa z obrazem Wojciecha Kilara jaki zobaczyłem w telewizji, rozumiem co Agnieszka Duczman miała na myśli.
Dziś odczuwam z jednej strony żal i smutek, a jednocześnie mam poczucie wzrostu wewnętrznej siły. To efekt wzmocnienia moich przekonań. Wojciech Kilar potwierdził nie tylko słowami, ale również całym swoim życiem, co tak naprawdę w życiu jest ważne. Jestem mu za to bardzo wdzięczny.
Po obejrzeniu filmu, bez udziału mojej woli w świadomości pojawiły mi się słowa księdza Twardowskiego „Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą”.
Koniec Świąt u wielu ludzi wywołuje żal za końcem czegoś ważnego, doniosłego, czegoś co było źródłem bardzo pozytywnych doznań. Sam pamiętam jak kiedyś ogarniał mnie ten przykry stan. Po chwilowym „ emocjonalnym tąpnięciu, ” jaki wywoływał koniec Świąt, umysł wypełniała myśl, że już wkrótce będzie sylwester. Potem wyznaczałem sobie kolejny oczekiwany czas, na przykład jakąś uroczystość rodzinną, spotkanie. Potem urlop, i tak żyłem w ciągłym oczekiwaniu na coś doniosłego, coś co wyróżnia się spośród codzienności, którą traktowałem jak trudny obowiązek.
Charakterystyczną cechą takiej postawy jest życie w trój-członowym cyklu: oczekiwanie, pozytywne doznania i… żal. I tak w kółko. Uwagę kierowana jest głównie na wyczekiwany czas, i na pozytywne uczucia, kiedy ten czas nadejdzie. Postawa ta praktycznie uniemożliwia pełne „konsumowanie” każdego innego czasu poza tym, którego oczekujemy. To tak, jak gdyby tylko Święta Bożego Narodzenia, sylwester, czy inne okoliczności były jedynym źródłem radości.
Czy musimy być aż tak uzależnieni od okoliczności zewnętrznych ? Czy możemy odczuwać radość, taką nie krzyczącą, ale na co dzień ? Czy możliwe jest, aby Święta Bożego Narodzenia, czy inne uroczystości były ważną, ale nie podstawową okazją do przeżywania tego uczucia?
Dziś z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że jest to możliwe. Uczucie szczęścia może być dostępne na co dzień, wymaga to jednak odpowiedniego poziomu samoświadomości. To stan, kiedy dostrzegamy nasze emocje i uczucia, i kiedy potrafimy je odróżnić. Ważna jest tu również świadomość, że to, co dzieje się na zewnątrz nie jest źródłem naszych doznań, a tylko bodźcem je wywołującym. I co ważne, nie jedynym.
Nie jest banałem to, co powiedział Ryszard Wagner „Nie szukaj radości w rzeczach – ona mieszka w nas samych.” Poświąteczny czas jest okazją, aby się o tym przekonać.
Koniec Świąt u wielu ludzi wywołuje żal za końcem czegoś ważnego, doniosłego, czegoś co było źródłem bardzo pozytywnych doznań. Sam pamiętam jak kiedyś ogarniał mnie ten przykry stan. Po chwilowym „ emocjonalnym tąpnięciu, ” jaki wywoływał koniec Świąt, umysł wypełniała myśl, że już wkrótce będzie sylwester. Potem wyznaczałem sobie kolejny oczekiwany czas, na przykład jakąś uroczystość rodzinną, spotkanie. Potem urlop, i tak żyłem w ciągłym oczekiwaniu na coś doniosłego, coś co wyróżnia się spośród codzienności, którą traktowałem jak trudny obowiązek.
Charakterystyczną cechą takiej postawy jest życie w trój-członowym cyklu: oczekiwanie, pozytywne doznania i… żal. I tak w kółko. Uwagę kierowana jest głównie na wyczekiwany czas, i na pozytywne uczucia, kiedy ten czas nadejdzie. Postawa ta praktycznie uniemożliwia pełne „konsumowanie” czasu poza tym, którego oczekujemy. To tak, jak gdyby tylko Święta Bożego Narodzenia, sylwester, czy inne okoliczności były jedynym źródłem radości.
Czy musimy być aż tak uzależnieni od okoliczności zewnętrznych ? Czy możemy odczuwać radość, taką nie krzyczącą, ale na co dzień ? Czy możliwe jest, aby Święta Bożego Narodzenia, czy inne uroczystości były ważnym, ale nie podstawowym źródłem tego uczucia ?
Z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że jest to możliwe. Uczucia te mogą być dostępne na co dzień, wymagają jednak odpowiedniego poziomu samoświadomości. To stan, kiedy dostrzegamy i odróżniamy nasze poszczególne emocje i uczucia. To stan, kiedy zaczynamy rozumieć, że to co dzieje się na zewnątrz nas jest tylko bodźcem uruchamiającym nasze doznania.
Nie jest banałem to, co powiedział Ryszard Wagner „Nie szukaj radości w rzeczach – ona mieszka w nas samych.” Poświąteczny czas jest okazją na to, aby się o tym przekonać.
Do refleksji nad tym tematem zmusiła mnie pani redaktor szczecińskiej telewizji. Zaprosiła mnie do programu, w którym miałem się o tym wypowiedzieć. I tu jak bumerang powrócił wiecznie żywy temat: brak umiejętności, którą nazywam „umiejętnością obsługi samego siebie”. Nieumiejętność radzenia sobie ze stresem, z destrukcyjnymi emocjami, dotyka również Świąt Bożego Narodzenia.
Chyba nikt nie zaprzeczy jak mocno w naszą kulturę wpisała się tradycja Świąt Bożego Narodzenia, ze szczególnym akcentem na wieczór wigilijny. Atmosfera ciepła, miłości, wzajemnej życzliwości, taka cicha radość, to charakterystyczne cechy tego okresu. Jednak Święta nie są źródłem, a jedynie bodźcem wywołującym te uczucia. Przygotowania posiłków, ubieranie choinki, potem wspólne zasiadanie do stołu , opłatek, to elementy rytuału świątecznego, który tylko wyzwala naszą życzliwość, miłość, które z kolei przekładają się na wyjątkową atmosferę. Z psychologicznego punktu widzenia Święta są wyjątkowym bodźcem uaktywniającym w nas te szczególne uczucia. Jednak pojawiają się one tylko wtedy, kiedy mamy do nich dostęp.
Charakterystyczną cechą ludzi długotrwale obciążonych stresem, wypalonych zawodowo, jest brak umiejętności cieszenia się. Ich uwaga tak bardzo skoncentrowana jest na ich uczuciu dyskomfortu, że niemożliwe jest, aby zainteresowali się innymi. Żadne zewnętrzne warunki, czy okoliczności nie są w stanie zmienić ich nastawienia. To obraz skrajny. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że krok po kroku zmierza do tego stanu. Obciążenia związane z przygotowaniami do Świąt działają na nich wyjątkowo destrukcyjnie. Perspektywa tej wyjątkowej atmosfery nie robi wrażenia. Myślenie o Świętach to głównie myślenie o „świętym spokoju”, którego tak bardzo pragną. Kiedy już zasiądą do świątecznego stołu mimo, że mają wokół siebie najbliższych, mimo, że wiele lat temu był to dla nich czas szczególny, dziś już zapomnieli jak smakuje radość.
Nie tylko przeciążona i zmęczona psychika jest przyczyną, dla której ludzie nie lubią Świąt Bożego Narodzenia. Są osoby, które jak tylko jest to możliwe unikają okoliczności sprzyjających wyrażaniu ciepłych uczuć, które akurat w tym czasie są tak ważne. Chowają się za fasadą pewności siebie i takiej niezależności od innych. Dzielenie się opłatkiem to dla niech katorga. Wiele lat temu uczestnicząc w wigilii w poszerzonym gronie widziałem mężczyznę, który dosłownie schował się za kamerą kiedy wszyscy składali sobie życzenia. Nie potrafił złożyć życzeń nawet swojej żonie i dziecku. Osoby takie mają swoje argumenty tłumaczące ich zachowanie, ale najczęściej żaden z nich nie mówi o problemie, który tak naprawdę mają ze sobą. Brak umiejętności obcowania z uczuciami pogłębiającymi relacje międzyludzkie, nie tylko z psychologicznego punktu widzenia, ale i praktycznego, jest problemem.
Kiedy pojawia się spadek zainteresowania Świętami Bożego Narodzenia, kiedy przestajemy je lubić, warto się zastanowić nad samym sobą, wzbudzić w sobie refleksję. Akurat te Święta są szczególnym sprawdzianem – bodźcem uruchamiającym w nas uczucia, które są ważne nie tylko dla innych, ale przede wszystkim dla nas samych. Ich brak to nie spadek atrakcyjności Świąt Bożego Narodzenia, a informacja o potrzebie niezbędnych przemian. Uczucie radości, szczęścia nie zanika w nas, tylko zostaje wyparte przez stres i towarzyszące mu emocje. Warto o tym pamiętać. To, że te uczucia są w nas, łatwo można się przekonać podczas łamania się opłatkiem z najbliższymi . To wtedy są najbardziej sprzyjające okoliczności, aby głos serca był silniejszy od efektów nadmiernego stresu.
Podczas badań kontrolnych, jakie przechodziłem kilka dni temu, pani doktor przypomniała mi o pokorze, którą powinienem w sobie rozwijać. Osiem lat temu miałem białaczkę, po której dziś nie ma śladu, nie licząc skutków chemii jaką wówczas musiałem brać. Okazuje się, że wielu chorych kiedy poradzi sobie z tą trudną chorobą zatraca pokorę wobec swojego stanu zdrowia. Skutecznie chroniąc siebie przed jedną chorobą wpadają w inną, która niekiedy kończy się śmiercią. Uwaga pani doktor przypomniała mi jak ogromne znaczenie w życiu ma pokora. Jej brak sprawia, że umysł człowieka wypełnia pycha, która potrafi zniszczyć jego osiągnięcia , odebrać zdrowie, a nawet doprowadzić do śmierci.
Najprawdopodobniej to z powodu braku pokory zbyt mało uwagi poświęcałem swojemu kręgosłupowi. Wkrótce czeka mnie operacja.
Miałem okazję obserwować ludzi, którzy w pełni wpisywali się w społeczne standardy sukcesu. Nie tylko ich stan posiadania, ale i styl życia potwierdzał ich sukces materialny. Bywało, że słyszałem z ich ust słowa „bogatemu wszystko wolno”. W pewnym momencie w ich życiu pojawiały się wyjątkowo nie sprzyjające dla nich okoliczności i wydarzenia. Niosły ze sobą problemy, trudności, w wyniku których niekiedy tracili wszystko co osiągnęli.
Bywa i tak, że w życiu ludzi odczuwających satysfakcję, mających poczucie życiowego sukcesu, pojawia się wydarzenie napominające do pokory. Tak opisała pożar swojego domu moja znajoma. Dziś z perspektywy kilku miesięcy po tym traumatycznym dla niej wydarzeniu, dostrzega pozytywne aspekty pożaru. Poza tym, że robi gruntowny remont domu, dzięki czemu będzie on jeszcze bardziej wpisywał się w jej potrzeby, dodatkowo poczuła pokorę, którą odczytuje jako bardzo pozytywne uczucie.
W moje pracy jako trener, coach, często mam okazję obserwować ludzi, którzy uważają, że życiowe postawy mieszczą się pomiędzy postawą spuszczonej głowy, a głową wysoko podniesioną. Pokora to dla nich życie ze spuszczoną głową, z „podkulonym ogonem”. Uznając ją jako jednoznacznie niekorzystną demonstrują swoją siłę, wywyższają się ponad innych. Ich ego jest tak przerośnięte, iż uznaje, że praktycznie wszystko może.
Podobnie Wikipedia opisuje pychę. Określa ją jako „postawę człowieka, charakteryzującą się nadmierną wiarą we własną wartość i możliwości, a także wyniosłością. Człowiek pyszny ma nadmiernie wysoką samoocenę oraz mniemanie o sobie.”
Tymczasem pokora, to nie życie ze spuszczoną głową. Uznaje ona pozytywny wpływu na życie innych czynników, a nie tylko naszego ego. Poprzedza ją odczuwanie wdzięczności, a jej efektem jest wiara w siebie. Wikipedia opisuje pokorę jako „cnotę moralną, która w ogólnym rozumieniu polega na uznaniu własnej ograniczoności, nie wywyższaniu się ponad innych i unikaniu chwalenia się swoimi dokonaniami.” W chrześcijaństwie jest ona uważana jako fundament wszystkich innych cnót.
Moja rozmowa z panią doktor przypomniała mi jak łatwo życiowe sukcesy mogą wyzwolić pychę, która wcześniej, czy później, ale zawsze prowadzi do problemów, a nawet tragedii. Przypomniałem sobie również jak ważna jest pokora, i że nieustannie trzeba o niej pamiętać.
Sąd Apelacyjny w Warszawie oddalił apelację posłów Twojego Ruchu od niekorzystnego dla nich wyroku I instancji. W ten sposób krzyż wiszący w sali obrad Sejmu od 1997 roku pozostaje na swoim miejscu. Krzyż wisi również w moim domu. Symbolizuje wiarę, którą wyznaję, i którą rozumiem przede wszystkim jako nieustanną pracę nad samym sobą, nad swoimi słabościami. Dla wielu osób, w tym osób duchownych, wiara to głównie demonstrowanie jej w różnej formie, jak również epatowanie jej symbolami na zewnątrz.
Poseł PiS, Mariusz Błaszczak komentując dzisiejszą decyzję Sądu Apelacyjnego powiedział, że „wiara ma charakter nie tylko prywatny, ale i publiczny”, kładąc wyraźnie nacisk na „publiczny”. Nie ukrywam mojego krzyżyka, który noszę na szyi, uważam jednak za poważny błąd zachwianie proporcji pomiędzy charakterem publicznym, a prywatnym wiary. Prowadzi to często do wypaczeń i odejścia od tego, co stanowi jej esencję. Wiara ma przede wszystkim charakter prywatny – osobisty. Przerabialiśmy już w naszej historii czasy kiedy Kościół walczył o jej charakter głównie publiczny, za co przepraszał Jan Paweł II.
Według Katechizmu Kościoła Katolickiego „Wiara jest możliwa tylko dzięki łasce Bożej i wewnętrznej pomocy Ducha Świętego” (1594), który „zamieszkuje w każdym z nas” (738). W innym miejscu Katechizm mówi „Jest ważne, by każdy wszedł w siebie…”(1779) ). Podkreśla również, że „Duch Święty jest…nadrzędnym podmiotem całej misji Kościoła”
Nieżyjący socjolog Jan Szczepański, którego trudno podejrzewać o związki z Kościołem twierdził, że „Doskonalenie siebie może dokonać się tylko w świecie wewnętrznym, a doskonałość dzieła w świecie zewnętrznym może być tylko odbiciem osiągnięć tego poziomu rozwoju świata wewnętrznego.” Mówią o tym również inne religie, mówią o tym filozofowie, mówi o tym również psychologia.
Mam świadomość tego, że o wiele łatwiej jest demonstrować na zewnątrz swoją wiarę niż rozwijać ją w sobie. Rozwijanie wiary jest procesem trudnym, o czym mówi zarówno Bilbia, jak i Katechizm Kościoła Katolickiego. W obliczu tych trudności nie można jednak ograniczyć się głównie do „charakteru publicznego” wiary. W ten sposób przestaje ona być wiarą przynajmniej tą, o której mówi Konstytucja Kościoła Katolickiego.
A może zamiast walczyć o krzyż, o odpowiednią pozycję Kościoła, skupmy się na rozwijaniu „prywatnego charakteru” naszej wiary. Jak wynika ze słów Katechizmu „…im bardziej jesteśmy ulegli wobec poruszeń łaski, tym bardziej wzrasta nasza wewnętrzna wolność i nasza pewność zarówno wobec trudności, jak wobec nacisków i przymusu ze strony świata zewnętrznego.” (1742).
Być może odpowiedni poziom naszej wiary sprawi, że nie będziemy musieli już o nic walczyć. Wówczas również swoim życiem, a nie symbolami wiary, będziemy zaświadczali o tym, jak ważna jest wiara w życiu człowieka, i jakie pozytywne i namacalne daje efekty. Myślę, że Bogu właśnie o to chodzi.