Pierwszy raz o możliwości zamachu w Smoleńsku usłyszałem z ust mojej znajomej 11 kwietnia 2010 r. Z dużą pewnością w głosie powiedziała mi, że być może za jej życia tragedia ta nie będzie wyjaśniona, ale prawda i tak kiedyś wyjdzie na jaw. Moja znajoma, a potem jak się przekonałem, znacząca część Polaków jeszcze przed badaniem przyczyn tragedii smoleńskiej znała jej przyczyny. Psychologia dobrze zna to zjawisko.
Dziś po czterech latach od tego wydarzenia, kiedy znane jest już stanowisko specjalistów od badania wypadków lotniczych, 23 % Polaków nadal jest przekonanych, że w Smoleńsku był zamach. Większość komentatorów za ten stan rzeczy oskarża PiS, w tym głównie posła Macierewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem na to, jak odbieramy otaczającą nas rzeczywistość w znaczącym stopniu wpływa nasza psychika, a nie fakty. To za jej przyczyną fakty interpretujemy tak, aby wpisywały się w nasze przekonania. To, co mówi poseł Macierewicz oraz PiS, to dla wielu Polaków żadna nowość, a jedynie potwierdzenie ich przekonań.
Dziś Polacy mają do dyspozycji zarówno stanowisko prezentowane przez dr Laska, jak również przez grupę posła Macierewicza. Jak się okazuje 23 % Polaków dosłownie chłonie to, co mówi poseł Macierewicz i dyskredytuje fakty prezentowane przez specjalistę od wypadków lotniczych. I nie ma to nic wspólnego z inteligencją jednej czy drugiej grupy. To wynik działania psychiki.
Jak twierdzi profesor psychologii Tomasz Maruszewski „Wiele osób na co dzień próbuje ograniczyć swój wysiłek poznawczy, aby uczynić świat bardziej dla siebie przewidywalnym i kontrolowalnym. Zamykają się w psychicznym więzieniu o zaostrzonym rygorze, który nie pozwala im wykroczyć poza zaklęty krąg prawd, które sami znają.”
Z kolei uznany na świecie psycholog społeczny Elliot Aronson tak opisuje nasz sposób postrzegania świata: „Nie przetwarzamy informacje w sposób bezstronny, lecz zniekształcamy je tak, by pasowały do naszych wcześniej uformowanych poglądów.” Do tego angażujemy naszą inteligencję, która jedynie potwierdza to, do czego jesteśmy przekonani. Zjawisko to odkrył Edward De Bono, autorytet w dziedzinie kreatywnego myślenia. Jego zdaniem: „Człowiek wysoce inteligentny potrafi wymyślić dobrze skonstruowaną argumentację na poparcie praktycznie dowolnego punktu widzenia.”
To tylko wybrane przeze mnie fragmenty wypowiedzi specjalistów od ludzkiej psychiki. Istnieje całą masa badań naukowych potwierdzających zjawisko, jak bardzo potrafimy wykrzywić postrzeganą przez nas rzeczywistość. Dyskutujemy, kłócimy się o interpretację faktów, w ogóle nie zadając sobie pytania, czy na pewno widzimy świat takim jaki on jest.
Mam ogromny żal do psychologów, że nie zabierają głosu na ten temat. Być może świadomość tego zjawiska w wielu Polakach wyzwoliłaby autorefleksję. Chociaż z drugiej strony nie wiem, czy politycy są tym zainteresowani.
Było to chyba dziesięć lat temu, kiedy uświadomiłem sobie, jak dużo czasu poświęcam na myślenie, z którego nic nie wynika. Taka para w gwizdek. Energochłonny, czasochłonny, i jednocześnie bezproduktywny proces. Pod wpływem tych refleksji sformułowałem zasadę „ograniczonego zaufania do własnych myśli”, którą pierwszy raz opisałem w mojej książce „Psychologia jednostki. Odkoduj szyfr do swego umysłu.” Dziś obserwuję jak bardzo jest ona przydatna, a ostatnio zawartą w niej ideę odnalazłem w książce „Potęga teraźniejszości” Echarta Tolla.
Autor tej godnej polecenia książki twierdzi, że „u większości ludzi osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu procent myślenia polega na bezużytecznym międleniu w kółko tego samego, co więcej, ponieważ myślenie to ma charakter zaburzony, a często też negatywny, jest w znacznej mierze szkodliwe.”
Moje doświadczeni pokazuje, że to, co sprzyja naszym myślom, to niemalże bezwarunkowe zaufanie do nich. Bez względu na ich treść pozwalamy na ich obecność w naszej świadomości. Do tego często sami je „nakręcamy”.
Dlaczego dotyka nas przymus bezproduktywnego myślenia?
Kiedy napotykamy jakiś problem lub kłopot (z kimś, z czymś, albo z samym sobą), kiedy mamy poczucie krzywdy, kiedy opanowani jesteśmy przez stres, wówczas z automatu uruchamia się mechanizm reagujący na tego typu sytuacje (nazywam go mechanizmem reakcji obronnych). W jego interpretacji jest to stan zagrożenia. Wówczas mechanizm ten angażuje nie tylko naszą uwagę, ale i nasz umysł, aby w pierwszej kolejności pilnie przeanalizować sytuację, a potem wymyśleć najlepsze rozwiązanie, które doprowadzi nas do stanu bezpieczeństwa – równowagi. I tu ma swój początek bezproduktywne myślenie.
Chyba każdy miał okazję słyszeć pytania w stylu: „dlaczego on mnie zostawił ?”, „dlaczego tak mnie potraktowali ?”, „dlaczego nic mi się nie udaje?” i.t.p. Analizą opartą głównie na pytaniu „dlaczego?”, osoby zdominowane poczuciem krzywdy, usiłują zdobyć wiedzę na temat przyczyn tego, co ich spotkało. Najczęściej nie mają świadomości, że ich zawężona uwaga nie pozwala dostrzec inne aspekty ich problemu. W ten sposób tkwią w swoim bólu uwięzieni przez własne przekonanie, że tylko takie myślenie, jest dla nich najlepszym rozwiązaniem.
Są osoby, które w obliczu problemów, czy nawet tylko braku satysfakcji, koncentrują swoją uwagę głównie na poszukiwaniu najlepszych dla nich rozwiązań. W oparciu o posiadaną wiedzę i doświadczenia, wykorzystując swoje IQ (iloraz inteligencji), uruchamiają proces myślenia. Zdawać by się mogło, że jest to najbardziej właściwa droga do poszukiwania najlepszych decyzji i wyborów, tymczasem doświadczenie pokazuje, że często wcale tak nie jest. Właśnie podjąłem współpracę z coachingowym klientem, który myśli już parę lat. Dziś jest nałogowcem uzależnionym od myślenia, które w ogóle nie przekłada się na pozytywne efekty jego życia. Wielokrotnie słyszę od osób szukających wyjścia z trudnej sytuacji: „muszę to jeszcze raz przemyśleć”, a potem okazuje się, że nic z tego nie wynika. Kolejne, tym razem niby inne myślenie, ani na trochę nie posunęło do przodu tych osób, na drodze poszukiwania dobrych rozwiązań.
Wspomniany przeze mnie Echart Toll twierdzi, że „przymus myślenia jest w dzisiejszych czasach rodzajem epidemii”. To mechanizm reakcji obronnych zmusza nas do myślenia, które ma doprowadzić do najlepszych dla nas rozwiązań. Niestety ten proces w jaki zostaliśmy wyposażeni przez naturę jest niedoskonały. Brakuje nam mechanizmu, który automatycznie poszerzyłby zakres myślenia, dostarczyłby nowych danych tak, abyśmy mieli dostęp do innej perspektywy, niż ta w której pojawił się problem.
To już Albert Einstein stwierdził, że „Istotne problemy naszego życia nie mogą być rozwiązane na tym samym poziomie myślenia na jakim byliśmy, kiedy je tworzyliśmy.” Oznacza to, że skuteczne rozwiązywanie problemów bezwzględnie wymaga poszerzania wiedzy oraz zmiany świadomości – zmiany perspektywy. Tylko dzięki temu możemy doskonalić nasze myślenie, w tym nasze decyzje i wybory.
Dopóki nie mamy pewności, że nasze myślenie zmieniło swój poziom, a my wyszliśmy ze starej perspektywy postrzegania świata, trzeba postawić znak STOP przed naszym myśleniem. Kiedy jednak to się nie udaje, należy wprowadzić zasadę „ograniczonego zaufania do własnych myśli”. To się naprawdę opłaca.
Pamiętam jak na jednym ze szkoleń prowadzący zalecał poranne ćwiczenie: stań przed lustrem, wyprostuj przed siebie prawą rękę, zegnij ją w łokciu, poklep się po lewym ramieniu wypowiadając słowa: „jestem O.K.”. Czytałem wiele poradników z zakresu rozwoju osobistego, które zalecały afirmację w stylu: „jestem szczęśliwy, spełniony i bogaty”. Na takiej strategii opierał się narodowy program podnoszenia samooceny mieszkańców USA zainicjowany w latach 70 ubiegłego wieku. Po latach okazało się, że nie przyniósł on oczekiwanych rezultatów, a gabinety terapeutyczne nie tylko, że nie odnotowały spadku liczby klientów, ale wręcz umocniły swoją pozycję na rynku usług.
Miejscem, w którym manifestuje swoje działania nasza psychika jest nasza świadomość – ekran umysłu. To na nim możemy dostrzec nasze myśli (w tym te dotyczące samooceny), uczucia, jak również informacje pochodzące z naszych zmysłów (wzrok, słuch, węch, smak, dotyk). Ekran umysłu przypomina monitor komputera. Wszystkie złożone (niekiedy niewyobrażalnie złożone) procesy prowadzące do końcowego efektu pracy komputera, mają miejsce poza monitorem. Jest on miejscem do wydawania komputerowi poleceń realizacji określonych zadań, jak również miejscem wczytywania potrzebnych nam programów użytkowych. Podobnie rzecz się ma z naszym monitorem umysłu – świadomością.
Według amerykańskich naukowców – autorów narodowego programu podnoszenia samooceny , „program” w formie myśli zawierających przekaz „jestem O.K.”, to skuteczna droga do podnoszenia samooceny. Proces ten traktowali jako najlepszy sposób na budowanie pozytywnych postaw, na odblokowanie całego potencjału jaki tkwi w ludziach.
Założenia amerykańskich naukowców są słuszne pod jednym warunkiem, że „system operacyjny” człowieka będzie w pełni sprawny! Wówczas rzeczywiście myśli w stylu „jestem O.K.” są konstruktywne dla psychiki, skutecznie budują wiarę w siebie. Kiedy jednak „system operacyjny” szwankuje, wówczas psychika człowieka reaguje podobnie jak komputer z zawirusowanym systemem operacyjnym. Wówczas pojawiają się trudności z pracą komputera, a nowe programy użytkowe niekiedy w ogóle nie dają się uruchomić. Można odnieść wrażenie, że amerykańscy naukowcy nie do końca znali strukturę ludzkiej psychiki.
Co należy rozumieć pod pojęciem „systemu operacyjnego” człowieka.
Gdyby tak ułożyć łańcuch przyczynowo-skutkkowy wszystkiego tego, co rejestrujemy na monitorze naszego umysłu, to na jego początku będzie odczuwany przez nas poziom bezpieczeństwa, manifestujący się wiarą w siebie. Parametr ten niedostępny świadomości większości ludzi, decyduje o ich strategii myślowej. Jest to albo strategia walki lub ucieczki, albo strategia pokoju. Ponadto parametr ten decyduje o rodzaju doznawanych uczuć, emocji, a nawet o sposobie postrzegania świata. Niedostępność tego parametru (brak informacji o tym parametrze na ekranie umysłu), wynika z braku odpowiednio wysokiego poziomu samoświadomości. Podobnie jak niewiele wiemy o oprogramowaniu naszych komputerów, gdyż jesteśmy głównie ich użytkownikami, a nie programistami.
Psychologia nie ma już dziś wątpliwości, że to co rejestrujemy na monitorze naszego umysłu, to efekt końcowy tego, co zadziało się poza naszą świadomością (poza monitorem umysłu). Analogia do góry lodowej, której widzimy tylko wierzchołek, w pełni została potwierdzona przez naukę. Stąd również analogia do komputera jest w pełni uzasadniona.
Czym przejawia się niesprawny „system operacyjny” człowieka.
Często mam okazję obserwowania ludzi, w których postawie widać wyjątkowo silnie demonstrowany przekaz: „wszystko jest O.K.”. Jednocześnie kiedy napotykają sytuacje trudne emocjonalnie, to albo szybko się załamują, albo pojawia się w nich złość, a nawet agresja. Ludzie ci potrafią być wyjątkowo krytyczni, a nawet złośliwi wobec innych, nie obca jest im również zazdrość. Taka postawa jest w zupełnej sprzeczności z postawą opartą na głębokiej wierze w siebie (na w pełni sprawnym „systemie operacyjnym”). Kiedy mam możliwość rozmawiania z takimi ludźmi, najczęściej okazuje się, że ich postawa to efekt jakiegoś szkolenia, albo lektury poradnika, albo życzliwych porad. W wyniku poszukiwań podyktowanych potrzebą zmian swojej postawy odnaleźli sposób polegający na utrzymywaniu na ekranie umysłu myśli o charakterze „jestem O.K., życie jest piękne”.
Kiedy mamy niesprawny „system operacyjny” (brak wiary w siebie) niezbędna jest jego korekta. Inaczej nawet najlepszy „program użytkowy” nie będzie działał. Korekty możemy dokonać tylko wtedy, kiedy nasz „system operacyjny” wywołamy na ekran naszego umysłu, kiedy uświadomimy sobie, że nie jesteśmy tak doskonali, że brakuje nam wiary w siebie. Może to być proces trudny, a nawet bolesny, ale nie ma innej drogi przemian prowadzących do prawdziwego, życiowego sukcesu.
Uważam, że warto skorzystać z amerykańskich doświadczeń, w pełni potwierdzanych postawami jakie możemy obserwować niemalże codziennie. Najwyższy czas, aby obnażyć nieskuteczność działań, które są powierzchowne i nie tylko, że nie korygują postaw i zachowań, ale wręcz mogą im szkodzić. Znam historię osoby, które propagowała bardzo atrakcyjne „programy użytkowe” bez uwzględniania stanu „systemu operacyjnego”. Manifestowała swoją postawą przesłanie: „bądź szczęśliwy i bogaty”. Kilka lat temu osoba ta popełniła samobójstwo.
Każdy człowiek posiada niezbędny potencjał, aby budować prawdziwe, oparte na silnych fundamentach szczęście. Każdy może zostać własnym, kompetentnym programistą, który potrafi korygować „system operacyjny”. Mówię o tym jako praktyk, a nie teoretyk. Wystarczy do tego odpowiednia wiedza, na bazie której budowana jest samoświadomość. Warto przy tym pamiętać, że w tym procesie prawdziwych przemian może pojawić się chwilowy ból i cierpienie. Wiedział już o tym ponad dwa tysiące lat temu Seneka Młodszy, wypowiadając słowa: „przez ciernie do gwiazd”.
W zachowaniu bardzo wielu ludzi obserwuję coś, co jest mi bardzo dobrze znane. To silna potrzeba bycia lubianym, która towarzyszyła mi przez większość mojego życia. Było mi dane poznać jej wpływ nie tylko na sferę relacji z innymi. Kiedy bardzo chcemy być lubiani przez innych, potrzeba ta potrafi zdominować nie tylko nasze działania, ale i myślenie, uczucia, jak również sposób postrzegania świata. Może ona umykać naszej świadomości, co nie zmniejsza jej wpływu na praktycznie wszystkie sfery naszego życia. Stajemy się marionetką sterowaną tą potrzebą, która skryta jest w naszej nieświadomości.
Potrzeba bycia lubianym przyjmuje różne formy. Może to być potrzeba bycia akceptowanym, ważnym w oczach innych, docenionym, i uznanym jako osoba wyjątkowa. Praktycznie każdy wyposażony jest w tę potrzebę. Potrzeba bycia lubianym bardzo dobrze znana jest psychologii. Abraham Maslow – twórca hierarchii potrzeb człowieka, już w szkole z pewnym zdziwieniem stwierdził jak pozytywny wpływ na niego mają życzliwe słowa nauczycielki skierowane pod jego adresem. I właśnie to spostrzeżenie ukierunkowało jego późniejsze zainteresowania.
Nie ma problemu kiedy potrzeba bycia lubianym ma zdrowy poziom. Wówczas nawet sprzyja ona budowaniu relacji z innymi. Gorzej jest kiedy przyjmuje zawyżony poziom. W takiej sytuacji może być nawet bardzo destrukcyjna. Widać to wyraźnie w postawie człowieka, który posiada zawyżony poziom tej potrzeby, i który nie otrzymuje jednoznacznych informacji od innych: „lubimy cię”. Niekiedy przypomina on psa merdającego ogonem, wpatrzonego w oczy swojego pana. Skrajna destrukcja pojawia się kiedy z otoczenia płyną informacje przepełnione głównie krytyką. Wówczas jego postawa przypomina obraz „zbitego psa”. Poczucie własnej wartości w takiej sytuacji może spaść niemalże do zera. Skutki takiego stanu rzeczy przejawiają się nie tylko brakiem skuteczności działania, pogorszeniem relacji z innymi, ale i większą podatnością na choroby. Doświadczyłem tego osobiście.
Próba szukania środowiska, które najlepiej zaspokajałoby zawyżoną potrzebę bycia lubianym, to wyjątkowo nieskuteczna strategia poprawy jakości życia. Błędem jest również szukanie rozwiązania tego problemu w doskonaleniu własnych umiejętności zdobywania sympatii innych. Działania takie mogą przynieść pozytywne rezultaty, ale tylko doraźnie. Działają jak tabletki przeciwbólowe, które chwilowo potrafią zmniejszyć uczucie dyskomfortu, ale nie likwidują źródła problemu.
Potrzebowałem wiedzy, doświadczenia i czasu, aby najpierw odkryć w sobie zawyżoną potrzebę bycia lubianym, a potem podjąć działania na rzecz neutralizowania jej wpływu na moje życie. Niestety nie spotkałem na swojej drodze nikogo kto mógłby mi w tym pomóc. To dlatego proces samopomocy rozciągnięty był w czasie.
Od chwili kiedy osiągnąłem wyższy poziom samoświadomości, moją uwagę nie kieruję na innych w poszukiwaniu „głasków psychologicznych”, a na sobie, na własnych uczuciach. Uzyskuję w ten sposób coraz większy dostęp do tego, co wcześniej było poza moją świadomością. Dziś czuję się jak kompetentny informatyk, który potrafi dotrzeć w głębokie struktury oprogramowania komputera. Efektem tego jest skuteczna neutralizacja mojej zawyżonej potrzeby. Tak w największym skrócie wygląda proces opanowania zawyżonej potrzeby bycia lubianym.
Pozytywnym efektem drogi jaką dotychczas przeszedłem jest bardzo dobra znajomość różnych objawów jakie wywołuje ta zawyżona potrzeba. Bez trudu diagnozuję zachowania i postawy będące efektem jej działania. Jest mi to bardzo pomocne w skutecznym pomaganiu innym. Do tego nie mam problemu z wyzwoleniem u siebie empatycznych reakcji, gdyż bardzo dobrze pamiętam swoje uczucia i całą masę problemów, których źródłem była moja destrukcyjna – zawyżona potrzeba.
Dziś czuję, że muszę o tym głośno mówić. Mam nadzieję, że w ten sposób uświadomię komuś, że brak satysfakcji jaki odczuwa w relacjach z innymi, brak poczucia skuteczności działania, to być może efekt wpływu tej potrzeby. Pamiętając jak byłem osamotniony w poszukiwaniach najlepszych dla siebie rozwiązań, jestem otwarty na bezwarunkowe wsparcie innych. Chętnie odpowiem na pytania, wskażę pomocną literaturę.
Rok temu lekarz z jakim konsultowałem mój problem z kręgosłupem, podjął decyzję o skierowaniu mnie na operację. Dziś jestem już po zabiegu. Kilka dni temu wróciłem ze szpitala, gdzie lekarze dokonali stosownej korekty kręgosłupa. Oczekiwanie na operację, potem pobyt w szpitalu pozwolił mi osobiście „dotknąć” problemu naszej służby zdrowia. W sumie mam mieszane wrażenia.
Oczekiwanie na operację jeden rok to dużo, tym bardziej, że coraz gorzej radziłem sobie z bólem. Kiedy jednak skonfrontowałem ten czas z okresem pomiędzy decyzją o operacji, a operacją w Kanadzie uznałem, że w Polsce nie jest aż tak źle. Tam mój brat czekał na operację kolana półtora roku. Żadne to pocieszenie, ale uznałem, że oceniając służbę zdrowia w Polsce powinienem konfrontować ją z tymi, które działają w innych krajach. Miałem dostęp tylko do sprawdzonych informacji z Kanady.
Efekt operacji ocenię za kilka miesięcy, ale już dziś mam swoje zdanie na temat opieki szpitalnej. Co prawda w szpitalu byłem tylko siedem dni, ale był to wystarczający czas, aby przyjrzeć się z bliska jak ta opieka jest realizowana. Jeżeli chodzi o wyżywienie to można było odnieść wrażenie, że ktoś mając do dyspozycji głodową stawkę dzienną na jednego chorego usiłuje go nakarmić. Nie zawsze to wychodziło, ale starania były widoczne.
Ogólne moje wrażenie było takie, że opieka nad chorym od strony medycznej spoczywa głównie na paniach pielęgniarkach. Lekarze poza zdawkowymi, schematycznymi pytaniami zadawanymi podczas wizyty praktycznie są nieobecni. To panie pielęgniarki przynoszą leki, sprawdzają temperaturę, reagują praktycznie na wszystkie potrzeby pacjentów. Jeżeli miałbym zastosować szkolną skalę ocen, to postawiłbym im szóstkę. Każda z nich poza wysokim poziomem kompetencji jaki dało się zauważyć, miała w sobie ponad przeciętny poziom empatii, życzliwości i tolerancji. Troska jaką wykazywały wobec chorych przypominała tę, jaką wyraża się dla najbliższych. Kiedy dzień po operacji wzrosła mi temperatura, w nocy pielęgniarka przychodziła do mnie, dotykała mojego czoła sprawdzając, czy zadziałały leki. Przypominało mi to czasy dzieciństwa, kiedy byłem pod opieką mamy.
Ocena ogólna jaką wystawiłbym służbie zdrowia to 3+. W pamięci staram się utrzymywać głównie postawę pań pielęgniarek. Wiem, że te pozytywne wspomnienia wspierają mój proces rehabilitacji. Jednocześnie zastanawiam się jakie możliwe są jeszcze z mojej strony działania, abym nie musiał korzystać z usług służby zdrowia.
Czasu nie cofnę, ale wiem jak pomocna byłaby odpowiednia profilaktyka. Gdybym odpowiednio wcześniej otrzymał niezbędną wiedzę, gdyby odpowiednio wcześniej ktoś budował moją świadomość w zakresie „korzystania z kręgosłupa”, to być może nie byłaby potrzebna operacja. Może w tym tkwi tajemnica poprawy funkcjonowania służby zdrowia. Taniej jest zapobiegać niż leczyć.
Dwa dni temu w TVN24 po raz kolejny wysłuchałem posła Hofmana, który uzasadniał swoją krytyczną ocenę misji ministra Sikorskiego na Ukrainę. Jego argumenty, wpisujące się również w stanowisko prezesa Kaczyńskiego, wykazywały nie tylko niską efektowność tej misji, ale również poważne błędy całego rządu Donalda Tuska w zakresie polityki wobec Ukrainy. Słuchając posła Hofmana koncentrowałem uwagę głównie na formie jego wypowiedzi. Wynika z niej jednoznacznie, że to co mówi oddaje jego głębokie przekonania. On nie kłamie, tylko odnosi się do rzeczywistości jaką widzi.
Forma wypowiedzi posła Hofmana, sposób doboru argumentacji jednoznacznie pokazuje, że on mocno wierzy w to, co mówi. Odnosi się do rzeczywistości, którą widzi, a więc według jego przekonań mówi Prawdę.
Kiedy słucham wypowiedzi wielu innych polityków, jak również komentatorów, okazuje się, że oni misję ministra Sikorskiego widzą zupełnie inaczej. W nich również widać bardzo głębokie przekonanie, do tego co mówią. Forma ich wypowiedzi na tyle jest jednoznaczna i przekonywująca, że im również trudno zarzucić kłamstwo.
I tak mamy dwa różne stanowiska odnoszące się do tych samych wydarzeń. Nie jest to zjawisko jakieś szczególne, co możemy obserwować niemalże każdego dnia. Wiele współcześnie prowadzonych badań potwierdza fakt jak bardzo w tym co widzimy możemy się różnić, jednocześnie, jak bardzo potrafimy oddalić się od rzeczywistości. Konfabulujemy, nadinterpretujemy rzeczywistość tak, aby wpisywała się w nasze dotychczasowe przekonania, gdyż ich znaczenie jest dla nas ważniejsze od tego co niesie ze sobą postrzegana przez nas rzeczywistość. Nie tak dawno czytałem o badaniach, które zrobiły na mnie wyjątkowo duże wrażenie. Okazuje się, że obraz rzeczywistości jaki powstaje w naszym mózgu, tworzony jest nie z tego co widzi nasz aparat wzroku, a głównie z tego, co mamy już wcześniej zakodowane. Wystarczy sięgnąć do kilku wcześniejszych wypowiedzi posła Hofmana na temat poczynań rządu Donalda Tuska, aby zrozumieć dzisiejsze jego stanowisko dotyczące misji ministra Sikorskiego.
Stanowisko posła Hofmana jest skrajnie różne od tego jakie głoszą jego oponenci. Nie można jednak zarzucić mu kłamstwa, gdyż odnosi się do tego jak widzi dzisiejsze wydarzenia. Pozostaje jednak pytanie, kto jest bliższy prawdy, kto widzi w sposób bardziej zobiektywizowany misję ministra Sikorskiego, poseł Hofman, czy jego oponenci?
Może już najwyższy czas abyśmy uznali naszą ułomność w postrzeganiu otaczającej nas rzeczywistości. Może już najwyższy czas, abyśmy przestali marnotrawić energię na obronę czegoś, co jest tylko w naszych umysłach. Mamy dziś wystarczającą ilość dowodów naukowych na to, jak często angażujemy się w obronę stanowisk, które zupełnie nie oddają rzeczywistości, a są jedynie tworem naszego niedoskonałego umysłu.
Nauka ma już swój punkt widzenia na warunki jakie powinniśmy spełnić, aby postrzegany przez nas świat był jak najbliższy temu co rzeczywiście w nim jest. Nasza religia, do której przyznaje się większość Polaków, w tym poseł Hofman, również określa niezbędne warunki osiągnięcia Prawdy. Głosi mianowicie, że „Prawda jest tam, gdzie jest miłość”. Definicja miłości również jest jasno określona. I co najważniejsze, konfrontując to co mówi nauka, z tym co głosi nasza religia, nie sposób nie dostrzec zbieżności tych stanowisk.
Mam taki marzenie, aby dożyć czasów, kiedy podstawowym kryterium oceny polityków nie będą ich zdolności retoryczne, a głownie to, jak ich postrzeganie świata jest bliskie Prawdy. Kryteria oceny takiej postawy udostępnia nauka, a Kościół głosi je praktycznie od początku swojego istnienia. Kiedy spełniłyby się już moje marzenia, mam duże wątpliwości, czy wówczas poseł Hofman zostałby posłem.
Co prawda Walentynki stały się dziś okazją do wyrażania sympatii i miłości do bliskich i znajomych, jednak w swoim pierwotnym założeniu są świętem zakochanych. W tym dniu stan zakochania obchodzi swoje święto. W sposób szczególny jest ono celebrowane przez zakochanych, jednocześnie w wielu wyzwalając tęsknotę za tym szczególnym uniesieniem. I nie ma znaczenia, że jest ono chwilowe, że może poważnie zakłócić ocenę rzeczywistości. Dla wielu stan zakochania jest jedynym pozytywnym doznaniem jakie znają w relacjach partnerskich, stąd tak bardzo go pragną.
Kiedy się zakochujemy, uwaga, myśli i uczucia kierowane są do osoby ukochanej, a kontakt z nią uruchamia taki stan umysłu jaki nie występuje w żadnej innej sytuacji. Wówczas zaczyna dominować namiętność – wyjątkowo silna potrzeba bliskości cielesnej, a myśli krążą wokół apogeum tej bliskości.
Prowadzone współcześnie badania pokazują, że bogactwo doznań jakie pojawiają się kiedy jesteśmy zakochani, jest efektem wyjątkowej aktywności hormonów, które wydzielają się w mózgu. Tak nas zaprojektowała natura, albo Bóg jak kto woli. Zgodnie z jej założeniami ten wyjątkowy stan potrzebny jest tylko na czas powstawania związku kobiety i mężczyzny. Związku, który ma zrealizować ważne zadanie postawione przez ewolucję. Taka jest jednoznaczna opinia zarówno neurobiologów jak i psychologów ewolucyjnych. Nietrwałość stanu zakochania potwierdzi każdy kto go przeżył.
Mam świadomość, że takimi stwierdzeniami w ocenie niektórych osób umniejszam rangę stanu zakochania. Robię to jednak z pełną premedytacją !
Od wielu lat zajmuję się relacjami partnerskimi, wspieram małżeństwa w rozwiazywaniu konfliktów, pracowałem w biurze matrymonialnym, a dziś jestem konsultantem merytorycznym biura zapoznawczego Duet Centrum. Wielokrotnie miałem okazję słyszeć historie związków, które rozpadły się, często w atmosferze nienawiści, a które powstały głównie z inicjatywy stanu zakochania. Bardzo często słyszałem i słyszę z ust „osób po przejściach”, które wspominały ten stan jako totalne zaślepienie. Twierdzą, że to właśnie ono było główną przyczyną ich nieudanych związków. Jednocześnie spotykałem i nadal spotykam osoby, które uważają stan zakochania jako podstawowe kryterium oceny czy związek będzie udany (czytaj trwały) czy też nie.
Stan zakochania, inaczej „miłość romantyczna”, albo „miłosny żar”, jest produktem ewolucji, która dba przede wszystkim o przetrwanie naszego gatunku. I taka jest prawda, czy to się komuś podoba czy nie.
Helen Fisher, uznana na świecie antropolog, w swojej książce „Dlaczego kochamy” napisała: „zespół neurobiologów doszedł do wniosku, że miłość romantyczna trwa zazwyczaj od roku do półtorej”. Być może w założeniu ewolucji tyle potrzeba czasu, aby para mogła spłodzić potomstwo.
Prawdę o stanie zakochania obnaża amerykański psychiatra Scott Peck, autor bestselleru „Droga rzadziej wędrowana”. Pisze w niej: „By skutecznie służyć za małżeńską pułapkę, uczucie zakochania się musi zapewne nieść z sobą – jako jedną z cech charakterystycznych – złudzenie, że będzie trwać wiecznie. Sprzyja mu rozpowszechniony w naszej kulturze mit romantycznej miłości, znajdujący wyraz także w lubianych przez dzieci bajkach często kończących się słowami „i żyli długo i szczęśliwie”….mit romantycznej miłości jest wielkim kłamstwem. Być może koniecznym dla zachowania gatunku, ponieważ sprzyja i sankcjonuje „zakochanie się”, które z kolei usidla nas małżeństwem. Jako psychiatra niemal codziennie ubolewam w głębi serca nad straszliwym nieporozumieniem i cierpieniami , które ten mit wywołuje.”
Destrukcyjne oddziaływanie tego mitu nie oznacza, że stan zakochania nie może stać się początkiem trwałego i szczęśliwego związku. Niestety dzieje się to jednak stosunkowo rzadko. Szczęście i trwałość związku leży poza kręgiem zainteresowań ewolucji. O to powinniśmy zadbać sami. I w tym chyba jest największy problem. Łatwiej dać się unieść stanowi zakochania, w którym praktycznie jesteśmy tylko konsumentami tego, co przygotowała ewolucja, niż podjąć wysiłek budowania związku.
Nie tylko moje doświadczenia pokazują, że możliwe jest budowanie związku trwałego , który jest źródłem szczęścia obojga partnerów. Mówi o tym wspomniany przeze mnie wyżej Scott Peck, jak również wszyscy inni zajmujący się tym zakresem zagadnień. Do tego jednak potrzebna jest przede wszystkim świadomość, że stan zakochania nie jest ani kryterium na podstawie którego podejmujemy decyzję o byciu razem, ani stanem, do którego odnosimy się budując związek.
Olimpiada to szczególny czas dla sportowej rywalizacji. Co cztery lata setki młodych ludzi rywalizują ze sobą o miano mistrza olimpijskiego. W międzyczasie spotykają się na innych zawodach. Codziennie trenują, aby co pewien czas w sportowej rywalizacji, skonfrontować z innymi swoje sportowe umiejętności. A my…? Praktycznie codziennie rywalizujemy w zawodach, które trwają non stop. Każdego dnia walczymy o miano bycia lepszym od innych.
W zawodach tych nie chodzi o to, aby być dobrym w czymś, ale o to, aby być lepszym od innych. Rywalizacja tak nas absorbuje, że nie mamy czasu na treningi – podnoszenie własnych umiejętności.
Rywalizujemy w zakresie osiągnięć zarówno materialnych jak i intelektualnych (wiedzy, doświadczeń). Te codzienne zawody o miano bycie lepszym obejmują również wygląd zewnętrzny. Sylwetka, którą łatwo dostrzec stanowi ważną sferę konfrontacji i oceny.
Niektórzy specjalizują się tylko w jednej dziedzinie. Stąd koncentrują się na tym, aby „mieć więcej”, lub „wiedzieć więcej”, albo „być bardziej atrakcyjnym fizycznie”. Są również tacy, którzy startują w dwóch, a nawet w trzech konkurencjach.
W odróżnieniu od rywalizacji sportowej, która jest jawna i oficjalna, ta pozostaje jak gdyby w ukryciu. Niekiedy dostrzegamy, że inni biorą w niej udział, jednocześnie nie przyznając się przed sobą, że sami aktywnie w niej uczestniczymy.
Niekiedy jesteśmy zmęczeni tą rywalizacją, ale widząc jak inni pokazują, że są lepsi od nas, jakąś dziwną siłą pchani jesteśmy do dalszego angażowania się w nią.
Zdarza się, że inni nie chcą uznać naszego zwycięstwa wówczas przepychamy się „na pudło”, aby zająć należne nam miejsce. Sami siebie ogłaszamy zwycięzcami.
Jest jeszcze jedna płaszczyzna rywalizacji, która w odróżnieniu od opisanej wyżej, ma miejsce wewnątrz nas. To rywalizacja pomiędzy naszym Ego, a częścią naszego Ja będącego wyrazem tego, co w nas najlepsze. Inaczej rzecz ujmując, to rywalizacja pomiędzy naszym lękiem (głównym źródłem zasilania naszego Ego), a pierwiastkiem miłości, który jest w każdym człowieku. W codziennym życiu w odpowiedzi na to, co niesie otaczająca nas rzeczywistość do głosu dochodzą albo „produkty” Ego takie jak m.in. brak wiary w siebie, złość, zazdrość, albo poczucie mocy i wiary w realizacją najlepszego dla nas scenariusza życia.
Kiedy uświadomimy sobie przebieg tej rywalizacji, kiedy doświadczymy na sobie smaku „produktów” rywalizujących ze sobą stron , wówczas pojawia się bezwarunkowa potrzeba wsparcia Ja. Potrzeba ta wrasta w miarę kolejnych zwycięstw Ja nad Ego.
Zaskakujące jest to, że kiedy w tej rywalizacji pomiędzy Ego i Ja, szala zwycięstwa przechyla się na rzecz Ja, wyraźnie spada potrzeba rywalizacji z innymi. Zwycięstwo wewnętrzne odbiera motywację do rywalizacji zewnętrznej. Jednocześnie miejsce rywalizacji zajmuje potrzeba rozwoju osobistego.
Dziś każdy sportowiec, każdy olimpijczyk wie, że nie osiągnie zwycięstwa w swojej dyscyplinie jeżeli nie poprzedzi go zwycięstwem nad samym sobą, nad swoim lękiem i jego pochodnymi. Wszyscy oni, a przynajmniej większość wie, jak ogromny wpływ na wynik ma potrzeba bycia coraz lepszym od samego siebie, a nie od innych.
Olimpiada to czas, kiedy w sposób szczególny przyglądamy się sportowcom. Może warto przyjrzeć się ich drodze do sukcesu i skorzystać z ich doświadczeń. Tym bardziej, że zasada pierwszeństwa zwycięstwa prywatnego nad publicznym obowiązuje również w życiu codziennym. Od tysięcy lat mówią o tym filozofowie, a dziś jednoznacznie potwierdza to psychologia.
Wiele lat temu, kiedy wkraczałem na drogę poznawania mechanizmów kierujących zachowaniem człowieka, moją uwagę zwrócili ludzie, którzy praktycznie nie zadawali pytań. Z dużą dozą pewności siebie wypowiadali głównie zdania twierdzące. Jak dostrzegłem, w ten sposób budowali swój wizerunek autorytetu. Robili wrażenie osoby kompetentnej, co podkreślali dodatkowo odpowiednim tonem oraz mową ciała. Potrzebowałem czasu, a przede wszystkim wiedzy, żeby zrozumieć, że za ich postawą, za narracją opartą głównie na zdaniach twierdzących, kryją się ich kompleksy. Potrzebowałem również czasu i wiedzy, aby zrozumieć jak ogromne znaczenie w życiu mają odpowiednie pytania, i że są one przejawem dojrzałości, a nie braku kompetencji.
Jeżeli mówimy o sukcesie człowieka, czy o wysokiej jakości jego życia, to praktycznie zawsze pojawiają się takie zagadnienia jak: umiejętność budowania relacji z innymi, umiejętność stawiania czoła problemom i trudnościom , jak również umiejętność podejmowania decyzji i dokonywania najlepszych wyborów. To te trzy sfery wymieniane są przez psychologów, doradców, trenerów rozwoju osobistego, jako wyjątkowo ważne w życiu każdego człowieka.
Każdy z nas w większym lub mniejszym stopniu miał okazję doświadczyć jaki wpływ na doznawane uczucia, mają przyjazne relacje z innymi, i ile zamieszania w codziennym funkcjonowaniu wprowadzają relacje mające charakter wojny. Praktycznie w każdym wieku pojawiają się jakieś problemy, czy trudności. Brak umiejętności stawiania im czoła, może przysporzyć sporo kłopotów, w tym zdrowotnych. I trzecia sfera dotycząca naszych decyzji i wyborów. Osobiście nazywam je „życiowymi narzędziami”, które praktycznie używamy codziennie. Tylko odpowiednia umiejętność operowania nimi wprowadza nas na drogę życiowego powodzenia.
Skuteczność tych trzech sfer w zasadniczym stopniu bierze swój początek z jednego źródła. Jest nim sposób w jaki postrzegamy otaczającą nas rzeczywistości, a dokładnie na ile nasze postrzeganie jest obiektywne, a na ile zakłócone- subiektywne. To od tego jak postrzegamy innych zależy nasz stosunek do nich, a więc sposób budowania relacji. Od tego jak widzimy otaczającą nas rzeczywistość , w tym problemy i trudności jakie stanęły na naszej drodze, zależy nasza reakcja. I wreszcie od tego samego zależą nasze decyzje i wybory, które przecież podejmujemy na podstawie zebranych informacji, a te ściśle związane z naszym postrzeganiem świata.
Często moi coachingowi klienci wyjaśniają mi swój negatywny stosunek do innych powołując się na to, co widzą, co określają mianem faktów. Często słyszę również : nie mogłem podjąć innej decyzji w obliczu tego co widzę. Albo klient opisuje mi swój problem, podając kolejne argumenty potwierdzające jak jest on poważny, i nie do rozwiązania.
Tymczasem okazuje się, że najczęściej nie widzimy świata w tym innych ludzi, problemy, takimi jakie one są rzeczywiście. „Zgodnie z wynikami badań wyraźnie ignorujemy sporą część tego, co dostarczają nam zmysły….wykorzystujemy tylko niewielką część dostępnych informacji, a resztę tworzymy we własnym umyśle.” („Umysł nasze prawdziwe oczy” Yarrom Winch, Colin Crook, Robert Gunther). Elliot Aronson uznany w świecie psycholog społeczny twierdzi, że psychologowie w licznych badaniach wykazali, że „nie przetwarzamy informacji w sposób bezstronny , lecz zniekształcamy je tak, by pasowały do naszych wcześniej uformowanych poglądów.” („Człowiek istota społeczna”). Prac naukowych w tym opartych na badaniach mózgu, potwierdzających tę tezę, jest cała masa.
Ktoś mógłby zapytać : no dobrze, ale kiedy znajduję kolejne argumenty potwierdzające mój punkt widzenia, to czy nie jest to wystarczające do stwierdzenia, że jest on słuszny? Zagadnieniem tym, zajmował się Edward De Bono uznany na świecie specjalista od konstruktywnego myślenia. Odkrył zjawisko, które nazwał „pułapką inteligencji”. W swojej książce „Myśl kreatywnie” napisał „Człowiek wysoce inteligentny potrafi wymyślić dobrze skonstruowaną argumentację na poparcie praktycznie dowolnego punktu widzenia.”
W obliczu tego zjawiska potwierdzonego jednoznacznie przez naukę, w sposób naturalny pojawia się pytanie: co zrobić, aby widzieć świat taki jaki on jest, a nie taki jaki mi się wydaje, że jest? Piszę „w sposób naturalny” chociaż wiem, jak dla wielu osób jest to informacja nie do przyjęcia, jak potrafią uruchomić swoje IQ, aby wykazać, że naukowcy mogą się mylić. Bardzo dobrze znam te reakcje.
Pierwszym i chyba najtrudniejszym krokiem jest uznanie, że moje postrzeganie może być zakłócone, że to co widzę, może być subiektywne i być może dalekie od rzeczywistości. Moje osobiste doświadczenia pokazują jak jest to trudne, jednak kiedy przejdzie się ten etap wówczas niemalże natychmiast pojawiają się….pytania. Są wśród nich takie, które mają wyjątkową siłę na przykład: „czy na pewno widzę ją/jego/ to, takie jakie to jest rzeczywiście?” Pytanie to praktycznie przez cały czas pobrzmiewa u mnie, gdzieś z tyłu głowy. Dzięki niemu unikam przedwczesnych osądów. Pytanie to pozwala mi „wziąć w nawias” moje dotychczasowe przekonania, i otworzyć się na to, aby przede wszystkim poznać i zrozumieć.
Jak inaczej kształtują się relacje z innymi, kiedy zamiast zdań twierdzących, będących wyrazem wiary w nasze przekonania, przejawem naszych kompetencji, pytamy: co o tym sądzisz ?, jaki jest twój punkt widzenia ? Z kategorii mocnych pytań jest tu pytanie skierowane do nas samych: „czy w relacjach z innymi chcę wykazać swoje racje, swoją ważność, czy też zainteresowany jest innym punktem widzenia?”
Jak zupełnie inną perspektywę osiągają problemy i trudności, kiedy zamiast oceny ich skutków, zadajemy pytanie: jakie informacje niesie ta sytuacja? co z niej wynika ? jakie możliwe jest tu najlepsze rozwiązanie?
I wreszcie kiedy chcemy podjąć decyzję, czy dokonać wyboru, tylko umysł w którym dominuje znak zapytania, otwiera się na nowe obszary wiedzy, wykracza poza mapę jaką dotychczas kierowaliśmy się w naszym życiu. Nie jest to znak zapytania oddający nasze wątpliwości i dominującą myśl: co mam dalej robić ? Jest to stan umysłu, w którym wierzymy w najlepsze dla nas decyzje i wybory, a nasza uwaga koncentruje się głównie na ich poszukiwaniu.
Nie pamiętam autora słów, które dokładnie wpisują się w poruszane tu przeze mnie zagadnienie: „wielkie osiągnięcia zaczynają się od wielkich pytań”. Jeżeli jesteśmy zainteresowani budowaniem satysfakcjonujących nas relacji, podnoszeniem umiejętności stawiania czoła problemom i trudnościom, jak również doskonaleniem naszych decyzji i wyborów, to powinniśmy się uczyć zadawania pytań, w tym tych wielkich. Dzięki odpowiednim pytaniom wchodzimy na ścieżkę życiowej mądrości, której początek określił już Sokrates . Jego słowa „wiem, że nic nie wiem” dają miejsce przede wszystkim pytaniom.
Jeszcze do niedawna duchowość najczęściej kojarzona była z religijnością. Pojęcie to mocno wpisane jest w nauki Kościoła Katolickiego i ujmując najprościej oznacza wieź z Bogiem. Współcześnie duchowość mimo trudności zakwalifikowania jej do pojęć ściśle naukowych stała się obiektem zainteresowań psychologii. Wyrazem tych zainteresowań jest założenie Polskiego Towarzystwa Psychologii Religii i Duchowości (17.09.2013 r.), które swoją działalnością wpisuje się w światowy trend tej nauki. Być może już wkrótce psychologia bardziej donośnym głosem uzna duchowość jako przejaw dojrzałości człowieka. W ten sposób pojęcie to znajdzie swoje miejsce również poza Kościołem.
Kiedy w czasie sesji coachingowych nawiązywałem do duchowości, wielokrotnie zdarzyło mi się usłyszeć z ust moich klientów, że w obliczu zarzutów jakie mieli do Kościoła, odstąpili od praktyk duchowych. Okazywało się, że duchowość kojarzyli tylko z Kościołem. Jakikolwiek zarzut pod jego adresem deprecjonował w ich oczach wszystko to, co się z Kościołem kojarzyło, w tym również duchowość.
Prawdą jest, że Kościół Katolicki zawsze stawiał siebie w pozycji autorytetu w zakresie praktyk duchowych, co zresztą nie jest niczym szczególnym. Praktycznie wszystkie tradycje religijne mają ściśle określone drogi rozwoju duchowości, które na poziomie indywidualnym nadzorowane są przez przewodników duchowych. Sposób prowadzenia praktyk duchowych w Kościele Katolickim wyznacza papież oraz nadzorowana przez niego Kongregacja Nauki Wiary.
Rozwijanie duchowości religia katolicka określa przez pryzmat swojej doktryny. Wszystko to, co wykracza poza nią po prostu jest odrzucane. To z tego powodu Watykan w roku 1998 skrytykował (pośmiertnie) przemyślenia jezuity Anthony de Mello za to, że są one nie do pogodzenia z zasadami katolicyzmu. De Mello zainspirowały religie Wschodu, głównie buddyzm.
Kiedy pierwszy raz czytałem jego książkę pt. „Przebudzenie” (a był to maj 2000 r.) wówczas jeszcze nie wiedziałem, jaki stosunek do De Mello ma mój Kościół. Nie wykluczone, że gdybym wiedział, to „Przebudzenie” potraktowałbym z dużą rezerwą, a być może w ogóle bym nie czytał tej książki. Na moje szczęście tak się nie stało. Książka ta należy do tych, które bardzo poważnie wpłynęły na budowanie mojej świadomości, a co za tym idzie na mój rozwój. Czy Anthony de Mello zmienił mój stosunek do mojej wiary? Wręcz odwrotnie. Zdecydowanie lepiej ją rozumiem. To m.in. lektura „Przebudzenia” ułatwia mi zrozumienie Katechizmu Kościoła Katolickiego. Kiedy czytam w nim „…im bardziej wyrzekamy się siebie, tym bardziej stosujemy się do Ducha”(736), to dziś dzięki Anthony de Mello rozumiem, co oznacza „wyrzekanie się siebie”.
Nie jest moim zamiarem kwestionowanie tego, jak Kościół opisuje duchowość. Ma do tego prawo. Uważam jednak, że samo pojęcie nie może być zarezerwowane tylko dla Kościoła. Oddaje ono bardzo ważną sferę bytu człowieka oraz jego rozwoju, a współczesny Kościół jak pokazuje życie, wprowadza tu ograniczenia. Z dużą dozą optymizmu przyjąłem działania psychologów. Być może uda im się nadać duchowości bardziej świecki charakter co spowoduje, że potrzeba jej rozwoju stanie się bardziej powszechna.
Dlaczego duchowość jest tak ważna?
Kiedy mówimy o rozwoju, o samodoskonaleniu, o doskonaleniu relacji z innymi, czy skuteczności życiowej, zawsze wchodzimy w sferę określaną mianem duchowości. Wynika to z faktu, że to w niej umiejscowione jest najlepsze dla człowieka źródło inspiracji jego wszelkich działań. Źródło to sięga poza możliwości percepcji człowieka. Nie można go pojąć racjonalnym myśleniem, dlatego mówi się o nim, że jest umiejscowione w sferze duchowej człowieka. Droga do niego prowadzi poprzez budowanie samoświadomości oraz poprzez odpowiednie praktyki uważności.
Innym źródłem są nasze pierwotne instynkty nastawione głównie na przetrwanie. Człowiek korzystający z tego źródła postrzega życie tylko w kategoriach wygranej, albo przegranej. Stąd w jego przekonaniu, w relacjach międzyludzkich nie istnieje zasada „wygrana-wygrana”. Radość, czy poczucie spełnienia pojawia się u niego wówczas, kiedy czuje się lepszy od innych, kiedy to on wygrywa. Jego podstawowym orężem w budowaniu swojej pozycji społecznej jest przede wszystkim demonstrowanie własnych kompetencji, krytycyzm wobec innych, złośliwość, a nawet agresja.
Każdy człowiek wyposażony jest w te dwa źródła, o czym jednoznacznie mówi psychologia, a co potwierdzają neuronauki. Przy czym wpływ poszczególnych źródeł na życie człowieka wynika przede wszystkim z tego w jakim środowisku się wychowywał, a dokładnie jakie były preferowane w nim postawy i zachowania. Poddanie się wpływom tego, co zainicjowali rodzice, czy wychowawcy, sprawia, że człowiek jest jak marionetka w rękach nieświadomych mechanizmów. Jedni mają szczęście gdyż ich życie inspirowane jest przez to pierwsze – pozytywne źródło. Inni nieustannie walczą, doznając raz poczucia wygranej innym razem przegranej. A jeszcze inni są gdzieś po środku, inspirowani przez jedno i drugie źródło.
Duchowość to nie tylko stan, ale i proces. Dzięki rozwijaniu duchowości wzrasta wpływ pozytywnego źródła na życie człowieka. Droga rozwoju duchowego praktycznie nie ma końca. Efektem kroczenia tą drogą jest m.in. coraz częściej odczuwany stan harmonii, spokoju i poczucia spełnienia. Wówczas mija stan napinania się kiedy trzeba podjąć ważne decyzje, a w jego miejsce pojawia się większa świadomość. Decyzje i wybory nie są wymyślane, a zaczynają mieć charakter olśnienia – efektu „aha”.
Pojęcie duchowości pojawiała się już w historii myśli psychologicznej. Dzisiejsza, wyjątkowa aktywność psychologów na tym polu jest dowodem na to, jak ważna jest to sfera życia człowieka. Myślę, że gdyby Kościół bardziej wnikliwie, bez uprzedzeń przyjrzał się temu, co mówi psychologia, to byłoby to z korzyścią dla jego wiernych, a co za tym idzie również dla Kościoła. Poszukiwanie coraz bardziej skutecznych form rozwoju duchowego nie zaprzecza istnieniu Boga. Nawet tylko pobieżna ocena duchowości wielu katolików, którzy nawet oceniają siebie jako praktykujących, pokazuje jak jest to pilna potrzeba.
W 2000 roku Dalajlama spotkał się z uznanymi w świecie psychologami. Nie chodziło w nim o to, aby wykazać kto więcej wie, lub kto lepiej rozumie ludzkie zachowania. Celem nadrzędnym było wymiana myśli i doświadczeń, aby lepiej zrozumieć destrukcyjne emocje człowieka. Spotkanie to w bardzo przystępny sposób zostało opisane przez Daniela Golemana w książce „Emocje destrukcyjne”. Jej lektura pokazał mi, że dla Dalajlamy ważniejsze jest wsparcie ludzi w zakresie ich rozwoju, radzenia sobie z negatywnymi emocjami, a nie doktryna buddyjska. Marzy mi się, aby również mój Kościół więcej uwagi poświęcał samej drodze, określanej mianem drogi rozwoju duchowego, a nie tylko jej celowi.