Kilka lat temu po raz pierwszy usłyszałem, że szczęście potęguje lęk. Mówiła o tym jedna z moich klientek w czasie sesji coachingowej. Bardzo mnie to zaskoczyło. Wówczas zupełnie nie rozumiałem, jak to jest możliwe. Dziś, mimo że rozumiem, wciąż, kiedy ktoś tak mówi, wywołuje to u mnie zaskoczenie. Doznałem tego po raz kolejny kilka dni temu podczas innej sesji coachingowej.
Podstawową motywacją, w wyniku której pan Jan (zmieniłem imię) podjął współpracę ze mną, był brak odczuwania przez niego satysfakcji i szczęścia. Z racjonalnego punktu widzenia miał pełne podstawy do takich doznań. Trudno było cokolwiek zarzucić jego życiu osobistemu i zawodowemu. Miał wspaniałą rodzinę, dobrze prosperujący biznes, a do tego nie miał większych kłopotów ze zdrowiem. A jednak… Męczyła go nieadekwatność tego, co miał „na zewnątrz” z tym, co czuł „w środku”. Przez długi czas kierował swoją uwagę na zewnątrz licząc na to, że coś albo ktoś wywoła w nim to tak oczekiwane przez niego uczucie szczęścia.
Przez całe dotychczasowe życie jego motywacją do działań był lęk. To obawa o przyszłość rodziny „nakręcała” go do aktywności biznesowej. Dbał o relacje małżeńskie, gdyż głównie w nich widział wsparcie dla siebie. Jednak jego życie przypominało bardziej budowanie fortyfikacji przed zagrożeniami niż budowanie szczęścia.
Jednocześnie na pana Jana oddziaływała wpisana w jego naturę, działająca poza jego świadomością, motywacja do osiągania szczęścia. Nie tylko on, ale i każdy człowiek motywowany jest do poszukiwania szczęścia, o czym mówił już Arystoteles. Także doktryna Kościoła Katolickiego szczęście określa jako „cel ostateczny człowieka”.
Każdy człowiek „wyposażony” jest zarówno w lęk, jak i w uczucie szczęścia. To głównie we wczesnym dzieciństwie kształtuje się życiowa strategia, która wykorzystuje jedno albo drugie uczucie. I tak, kiedy jest to lęk, człowiek motywowany jest głównie do unikania zagrożeń. I taką strategię realizował pan Jan. Z kolei druga strategia motywuje do takiego budowania życia, aby jego efekty były spójne z wewnętrznym szczęściem.
Ludzie mogą osiągać te same efekty w wyniku zupełnie różnych strategii życiowych. Satysfakcjonujące relacje rodzinne czy udany biznes można osiągnąć zarówno będąc motywowanym przez lęk, jak i przez potrzebę odczuwania szczęścia.
Pan Jan stanął przed wyzwaniem zmiany motywacji swojej życiowej strategii – na tę zgodną z naturą człowieka. Jest na dobrej drodze w tej poważnej zmianie. Jednak jeszcze nadal dziś, kiedy zaczyna odczuwać szczęście, jednocześnie odzywa się w nim lęk wywołujący myśl: a co się stanie, gdy przestanę odczuwać szczęście? Czy nie będzie to dla mnie zbyt bolesne? Spotęgowane uczucie lęku pojawia się u niego w chwilach, kiedy smakuje uczucie szczęścia. Ale tak właśnie przebiega proces tych wewnętrznych przemian.
Nie można dokonać przeprogramowania strategii życiowych tak jak przełącza się kanały w telewizorze. To jest proces, który ma swoje etapy. Dziś już pan Jan wie o tym i dlatego z większym spokojem idzie tą niełatwą drogą. Jestem przekonany, że w niedługim czasie będziemy wspólnie świętowali jego zwycięstwo nad samym sobą, kiedy to szczęście, a nie lęk będzie dominującym uczuciem w jego świadomości.
A czy Ty jesteś gotowy na szczęście?
Kiedy przeczytałem w internecie, jak bardzo nasz organizm zatruwany jest toksynami, nie będę ukrywał, że trochę się przeraziłem. Okazuje się, że w ciągu roku organizm ludzki gromadzi ok. 8 kg toksyn. Mając jednocześnie wiedzę o truciznach naszego umysłu, zacząłem zastanawiać się, czy nie bagatelizujemy faktu, że możemy być zatruci na różne sposoby.
Toksyny, według Wikipedii, to „trucizny organiczne wytwarzane przez drobnoustroje, rośliny i zwierzęta”. Jak czytam na portalu www.revitum.pl: „Żyjemy w czasach globalnego zatrucia środowiska naturalnego i często nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteśmy narażeni na działanie toksyn, przyswajanych wraz z powietrzem, wodą, a przede wszystkim z pożywieniem.”
Wgłębiając się w temat zatrucia naszego organizmu toksynami natrafiłem na artykuł, który znacznie ograniczył mój stan niepokoju. Dowiedziałem się z niego o mechanizmie, w jaki jesteśmy wyposażeni: „Organizm potrafi oczyścić się ze „śmieci” między innymi za sprawą procesu zwanego autofagią. Termin ten, pochodzący z greki, oznacza „samotrawienie się”: komórki odprowadzają niechciany materiał, taki jak bakterie czy wirusy, resztki błony komórkowej, uszkodzone cząstki białek i wszystko to spalają, zamieniając w energię. Niektórzy uczeni podejrzewają, że to zaburzony mechanizm autofagii prowadzi do szeregu chorób, w tym do cukrzycy, alzheimera i raka.” (www.kobieta.onet.pl)
Jak wynika z tego artykułu, poprzez ćwiczenia fizyczne uaktywnia się proces samooczyszczenia organizmu: „W badaniu opublikowanym w zeszłym roku uczeni z Belgii przyjrzeli się małej grupie biegaczy uczestniczących w wyścigu na 200 km. Badanie mięśni przed i po wyczynie pokazało, że niewątpliwie długotrwały wysiłek wywołał w organizmie silną autofagię.”
I to jest bardzo pocieszające. Okazuje się, że nawet niezbyt rygorystyczna dieta, a do tego wysiłek fizyczny, mogą sprawić, że nasz organizm skutecznie będzie pozbywał się toksyn.
A co z truciznami naszego umysłu?
Najgroźniejsze z nich to przekonania typu: nic nie jestem wart, nikt mnie nie lubi, świat wypełniony jest głównie zagrożeniami, tylko walką można w życiu coś osiągnąć. Trucizny umysłu wpływają na postawę człowieka, jego zachowanie, decyzje i wybory. Uniemożliwiają wykorzystanie jego potencjału: wiedzy, doświadczeń, umiejętności i talentów. Są przyczyną problemów i konfliktów w każdej sferze życia. Trucizna umysłu może być na tyle silna, że w jej wyniku mogą pojawić się choroby psychiczne, takie jak na przykład depresja.
Są również trucizny nieco mniej groźne w skutkach, ale uniemożliwiające osiągnięcie poczucia życiowego spełnienia, satysfakcji i szczęścia.
Niektórzy ludzie mają świadomość, jak groźne są trucizny umysłu, o czym dowiedzieli się z książek lub na szkoleniach. Jednak w wyniku wiedzy, jaką zdobyli, jedyne, co potrafią zrobić, to wypychanie tych trucizn ze swojej świadomości. Przypomina to zamiatanie brudów pod dywan. Niekiedy nawet udaje im się przez dłuższy czas utrzymać postawę osoby wierzącej w siebie, otwartej na ludzi i zadowolonej z życia.
Wielokrotnie w swojej pracy widziałem takie osoby. Dopiero dłuższa rozmowa, w której pojawia się atmosfera zaufania i bezpieczeństwa sprawia, że puszczają mechanizmy obronne i z nieświadomości wyłania się wirus. Nierzadko wówczas pojawia się płacz i postawa bezsilności wobec trucizny.
Niestety, sam wysiłek fizyczny nie jest w stanie zwalczyć trucizn pojawiających się w naszych głowach, jak ma to miejsce w przypadku toksyn, które zalegają w organizmie. Nie jesteśmy wyposażeni w mechanizm samooczyszczania zatrutego umysłu. Przykładem potwierdzającym ten fakt jest depresja Justyny Kowalczyk. Jej życie to przecież głównie wysiłek fizyczny. Kiedy przyznała się do swojej choroby, wywołała ogólne zaskoczenie i zdziwienie.
Pierwszym i najważniejszym (i niestety – najtrudniejszym) krokiem w walce z truciznami umysłu jest świadomość tego, że one mieszkają w naszej głowie. Ich odkrywanie nie jest łatwe. Bronią ich wyspecjalizowane mechanizmy obronne robiąc wszystko, aby odwrócić od nich naszą uwagę. Kiedy jednak je odkryjemy, pojawia się dyskomfort, a nawet ból, co sprawia, że wielu ludzi rezygnuje z dalszego procesu ich odkrywania. Ból psychiczny może być tak silny, że osoby takie wolą przystosowywać się do życia z wirusem niż pozbywać się go.
Oczyszczanie umysłu można przeprowadzać na własną rękę, co zresztą sprawdziłem na sobie. Była to jednak droga bardzo czasochłonna. Aby nie przerazić nikogo, nie napiszę, ile zajęła mi lat. W poszukiwaniu odpowiedniej wiedzy często błądziłem, wybierałem działania mało skuteczne. Dlatego dziś, mając na względzie oszczędność czasu oraz niepotrzebnych rozczarowań, namawiam do korzystania ze wsparcia. Oczywiście, można się zastanawiać, jak wybrać odpowiednią osobę, która zapewni skuteczną pomoc. Ważne (jeżeli nie najważniejsze) są jej osobiste doświadczenia w pozbywaniu się własnych wirusów umysłu. Warto zdobyć taką informację przed decyzją o skorzystaniu ze wsparcia, oczywiście jeżeli jest to możliwe. Jak pokazuje doświadczenie, same dyplomy i certyfikaty nie wystarczają.
Pytanie to bardzo mocno wybrzmiało w mojej głowie po rozmowie, jaką prowadziłem z moją dobrą znajomą. Często wymieniamy się różnymi spostrzeżeniami i refleksjami, co oboje uznajemy za bardzo skuteczną formę budowania naszej świadomości, w tym również samoświadomości. Jednak tym razem coś we mnie „zazgrzytało”, kiedy z tego, co mówiła, wypłynęła myśl o tym, jak ważna i potrzebna jest akceptacja innych. Ten „zgrzyt” to efekt moich minionych i aktualnych doświadczeń wynikających z obserwacji relacji małżeńskich oraz współpracy z osobami, którym udzielam wsparcia psychicznego.
Jak usłyszałem z ust mojej znajomej: „…każdy jest, jaki jest, może jest mu w tym dobrze, a może nie, jego wybór – nie mnie oceniać, co jest dla kogo dobre, co złe…”. Dodała również, że pracuje nad pełną akceptacją. Z jej słów zrozumiałem, że traktuje ją jako niezmiernie ważny składnik swojej umiejętności budowania relacji z innymi.
Rzeczywiście, to akceptacja ze strony innych sprawia, że nasza psychika doznaje poczucia bezpieczeństwa. Dzięki temu nasza uwaga może śledzić ze spokojem otaczającą nas rzeczywistość, wypatrywać wszystko to, co może być dla nas przydatne i ważne z punktu widzenia budowania naszej życiowej skuteczności. Akceptacja jest sygnałem, informacją dla naszego mechanizmu obronnego: jest bezpiecznie.
Przeciwną postawą do akceptacji jest postawa oceniania, skoncentrowanego na brakach, niedostatkach i błędach. W interpretacji psychiki człowieka jest to stan zagrożenia. Proces ten można porównać do tego, jaki uruchamiał się, kiedy dawniej po wyjściu z jaskini stawaliśmy naprzeciw dzikiej bestii. To porównanie jest o tyle uzasadnione, że tak jak i dawniej, w obliczu tamtych zagrożeń, tak i dziś, w obliczu krytyki, uaktywniają się dokładnie te same mechanizmy obronne. To dlatego psychologowie ewolucyjni twierdzą, że nie jesteśmy dostosowani do czasów, w których żyjemy. Stan zagrożenia, jaki wywołuje krytyka, mobilizuje do obrony zarówno uwagę, jak i wszystkie zasoby człowieka. Nie ma tu miejsca na spokój, harmonię i rozwój.
Z konfrontacji jednej i drugiej postawy rzeczywiście można wysnuć wniosek: jeżeli chcesz wspierać innych, jeżeli chcesz być dobrym człowiekiem, to rozwijaj w sobie postawę akceptacji. I być może na takim założeniu oparła swoją wypowiedź moja znajoma.
Jednak, jak pokazuje doświadczenie, nie zawsze taka postawa jest słuszna. Mało tego: akceptacja może mieć także negatywne skutki: może być przyczyną pogłębiających się problemów i kryzysów, a życie w atmosferze akceptacji może niektóre osoby doprowadzić do destrukcji.
Każdy nosi w sobie pokłady dobra i zła. Mamy odpowiednie zasoby do tego, aby kochać innych bezwarunkowo. Mamy również mechanizmy, które wyzwalają złość i agresję, a nawet przy ich udziale możemy podnieść rękę na innych. Pomiędzy tymi przeciwstawnymi postawami jest cała gama innych, bardziej lub mniej oddalonych od tych skrajności. W tej ciemnej części naszego Ja leży postawa przejawiająca się zawyżonymi oczekiwaniami wobec innych. Kiedy osiągają one wysoki poziom, stają się wyjątkowo destrukcyjne. Oczekiwania te są efektem niezaspokojonych potrzeb, takich jak: potrzeba uznania, docenienia, szacunku czy bycia ważnym. Niekiedy sprowadzane są one do jednego mianownika i nazywane potrzebą miłości. Ta niezaspokojona potrzeba, która zrodziła się jeszcze w dzieciństwie, wywołuje niekiedy tak silne napięcie psychiczne, że potrafi całkowicie zdominować życie człowieka. Wówczas to jego zachowanie i postawa wobec innych ma głównie charakter prośby albo żądania. Przypomina on pieska merdającego ogonem, który łasi się, aby być pogłaskanym albo goryla stojącego dumnie przed swoim stadem, wymuszającego uznanie i posłuch.
Problem w tym, że nikt z zewnątrz nie jest w stanie wypełnić tej „czarnej dziury” w psychice takich osób. Możliwe jest to tylko poprzez podnoszenie poziomu ich samoświadomości, kiedy w procesie samopoznania uzmysłowią sobie, że to nie w innych ludziach, nie w mężu, nie w żonie, nie w przełożonym, tylko w nich samych jest przyczyna ich dyskomfortu, który niekiedy zamienia się w ból i cierpienie.
I pytania, które z oczywistych względów mają charakter retoryczny:
Co się dzieje, kiedy osoby takie otoczone są bezwarunkową akceptacją, a otoczenie dostarcza im kolejnych „głasków psychologicznych”, uśmierzających ich dyskomfort? Czy będą „rozglądały się” w poszukiwaniu prawdziwych przyczyn ich destrukcyjnego stanu? Czy będą motywowane do wglądu w siebie?
Okazywanie akceptacji akurat takim osobom przypomina dawanie alkoholikowi alkoholu, a narkomanowi narkotyków. Miałem okazję poznać małżeństwa, w których jeden z partnerów był dotknięty przypadłością silnie zawyżonej potrzeby miłości, a drugi – w odpowiedzi na to – rozwijał w sobie postawę akceptacji. Dziś wiele z tych małżeństw jest już po rozwodzie, a zakończenie związku nastąpiło z inicjatywy strony z zawyżoną potrzebą miłości, która po wielu latach małżeństwa dochodziła do wniosku, że jest niekochana. Zawyżona potrzeba miłości rodziców nie pozostaje bez wpływu na dzieci. Ma ona wyjątkowo negatywne skutki dla budowania fundamentów ich psychiki.
Nie mogę i nie potrafię zgodzić ze słowami mojej znajomej: „nie mnie oceniać, co jest dla kogo dobre, co złe”. Zbyt dużo widziałem nieszczęśliwych związków, znam zbyt wiele rodzinnych i osobistych tragedii, abym mógł być obojętnym wobec zawyżonej potrzeby miłości, która jest jedną z głównych przyczyn wprowadzających destrukcję w zachowaniu i postawie człowieka. Dlatego nie tylko przyglądam się zachowaniu innych, ale także uważam, że jak tylko są ku temu możliwości, powinienem reagować. Robię to i będę to robił nadal w ramach mojej roli jako coach, trener i terapeuta małżeństw.
Akceptacja jest wyrazem naszej miłości do innych, jest niezbędna do budowania najlepszych relacji, ale ma charakter bierny. Skuteczne wsparcie wymaga, aby zaraz za nią pojawiła się miłość aktywna, która wspiera w budowaniu dojrzałości, pomaga ludziom wyzwalać się z wpływów ich ego, w tym z zawyżonych oczekiwań wobec innych. W wyniku aktywnej miłości pojawia się konstruktywny i najbardziej skuteczny feedback. Wielokrotnie to sprawdziłem.
Zgadzam się z moją znajomą, która powiedziała, że: „każdy ma swoją ścieżkę, nie ma drogi na skróty”. Z pewnym jednak zastrzeżeniem. Musi to być rzeczywiście ta ścieżka. Niestety, ego potrafi tak zdominować zachowanie i postawę człowieka, że ten niekiedy znacznie oddala się od najlepszej dla siebie drogi. I tu właśnie tylko postawa akceptacji, bez aktywnej miłości, nie może mieć miejsca.
W obliczu przedstawionych tu argumentów, odpowiadając na postawione w tytule pytanie: „Czy zawsze akceptacja jest najbardziej właściwą postawą wobec innych?”, należałoby odpowiedzieć: „Tak, z tym, że bardzo często niewystarczającą . Szczególnie wtedy, kiedy chcemy wspierać innych w ich rozwoju”.
W miniony piątek miałem spotkanie z małżeństwem, które usiłuje „skleić” swój rozpadający się związek. Z kolei w sobotę uczestniczyłem w uroczystości zaślubin. Tradycyjnie młodzi przysięgali: „ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską…”. Co powinni zrobić, aby nie spotkał ich los pary, która dziś szuka wsparcia, aby nie dopuścić do rozpadu rodziny?
Pytanie to jest zawsze aktualne. Jak pokazuje życie, połączenie szczęścia i trwałości związku to nadal rzadkość. Wyjątkowo na ręce młodej pary złożyłem nie życzenia, a prośbę. Prośbę o to, aby swoim sukcesem małżeńskim udowodnili, że trwałość i szczęście związku jest możliwe. Będę im kibicował z nadzieją, że to się spełni. W kopercie przekazałem im wiersz:
Zauważcie jednak, by w owym byciu razem
rozpostarły się również przestrzenie niczyje,
tak aby między wami wiatry niebios tańczyć mogły.
Kochajcie się nawzajem,
Lecz nie czyńcie z miłości kajdan:
Niech będzie ona raczej morzem
falującym między brzegami dusz waszych.
Napełniajcie sobie nawzajem kielichy,
lecz z jednego nie pijcie.
Częstujcie jedno drugie chlebem,
lecz nie jedzcie z tego samego bochenka.
Śpiewajcie, tańczcie i weselcie się pospołu,
lecz pozwólcie sobie na samotność.
Podobnie struny lutni:
chociaż każda osobno,
dźwięczą tą samą muzyką.
Ofiarujcie sobie serca,
lecz nie w jasyr żadnego z was.
Jako że tylko ręka Życia
Może serca wasze posiąść.
I stójcie razem, lecz nie za blisko siebie,
Gdyż kolumny świątyni stoją osobno,
A dąb i cyprys nie wzrastają w swoim cieniu.
(prorok Khalil Gibran)
Przez wiele lat wydawał mi się, że w pisaniu tekstów najważniejsza jest treść, a nie styl, ortografia, czy gramatyka. Przekonanie takie powstało u mnie w reakcji na kłopoty jakie zawsze miałem z pisaniem dyktanda i wypracowań w szkole. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dotarły do mnie informacje o tym, że niektórzy czytelnicy mojego bloga nie są w stanie skupić się na prezentowanych przeze mnie treściach z powodu pojawiających się tam błędów. W ten sposób obnażone zostało coś, co ukrywałem sam przed sobą. Nie było to przyjemne uczucie.
Od wielu lat zajmuję się przemianami. Pod tym pojęciem rozumiem coś więcej niż tylko zmianę, która jest powierzchowna, i nie wymaga korekty naszych przekonań. Stąd z natury rzeczy przemiana wiąże się z dyskomfortem, który niekiedy przyjmuje nawet formę bólu psychicznego. Uciekając przed tymi nieprzyjemnymi doznaniami często pozostajemy w starych strukturach myślowych, nie zmieniamy naszej postawy i zachowań. Mimo tego, że odczuwamy ich negatywny skutek, to jednak wybieramy to, co stare. Lęk przed dyskomfortem, przed bólem, jest silniejszy od wizji większego powodzenia, szczęścia, bardziej satysfakcjonujących relacji.
Bardzo dobrze jest mi znany ten proces, wielokrotnie w życiu musiałem przełamywać lęk przed dyskomfortem i bólem. Zawsze przekonywałem się, że warto to robić. To z tego powodu mimo tych nieprzyjemnych doznań, podjąłem decyzję o przyjęciu wsparcia w zakresie korekt moich tekstów. Ten jest ostatnim jaki publikuję bez korekty. Traktuję go jako otwarcie na nową drogę moich pisarskich poczynań, licząc na wyrozumiałoś tych, którzy dostrzegą w nim błędy.
Życie wielokrotnie udowodniło mi, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko co nam się przydarza czemuś służy. Poznałem właśnie specjalistkę od języka polskiego Anię Kosman, która zadeklarowała mi swoją pomoc . Poza tym, że bardzo dobrze zna nasz język, zasady jego pisowni, to jest również wspaniałym człowiekiem. Dzięki niej zyskają nie tylko moje teksty, ale również ja osobiście.
Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że „…nie o to chodzi, jak co komu wychodzi…”. Zawsze są możliwości przemian, które prowadzą nas na wyższy poziom kompetencji, w wyniku których odczuwamy więcej satysfakcji i szczęścia. Życie zawsze podsuwa nam to, co jest do tego niezbędne. Ja Ani Kosman nie szukałem, ona się pojawiła. W tym procesie przemian ważna jest jednak otwartość i brak lęku przed dyskomfortem i bólem.
Pytanie to pojawiło się u mnie w reakcji na historię małżeństw jakie ostatnio miałem okazję poznać, jako coach relacji partnerskich. Już wcześniej będąc konsultantem w biurze matrymonialnym, wielokrotnie pojawiało się u mnie to pytanie. Destrukcja jaka pojawia się w związkach potrafi niszczyć partnerów, a jednocześnie bardzo negatywnie wpływać na kształtowanie osobowości dzieci. Niekiedy w wyniku pracy obojga partnerów, relacje mogą się zamienić w „płomienną przyjaźń”, często jednak, z czasem, destrukcja przybiera coraz ostrzejszą formę. Czy wówczas trwanie w takim związku ma swoje granice?
Według doktryny Kościoła Katolickiego „co Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela” (Mt 19,6), co tłumaczone jest, iż małżeństwo bez względu na wszystko powinno trwać. Kościół nie dopuszcza eutanazji małżeństwa. Mimo tego, że należę do Kościoła Katolickiego, mimo tego, że wiara katolicka jest mi bardzo bliska, w obliczu moich doświadczeń, nie mogę zgodzić się z takim stanowiskiem.
Osobowość człowieka może być tak destrukcyjna, że nie tylko oddala jego samego od Boga, ale poprzez wpływ na najbliższych, niszczy również ich samych. Zmiana destrukcyjnych zachowań na konstruktywne najczęściej wymaga terapii. Jednak, aby ją podjąć, potrzebna jest świadomości własnej niedoskonałości, a z tym jest największy problem, często nie do przeskoczenia.
Co jest głównym źródłem destrukcji w małżeństwie?
Nie tylko psychologowie twierdzą, że nie różnimy się zakresem naszych podstawowych potrzeb. Wśród nich są takie, które w sposób szczególny wpływają na nasze relacje z innymi, w tym na relacje partnerskie/małżeńskie. Jest to potrzeba uznania, docenienia, akceptacji, szacunku, troski, zrozumienia. Można je ująć pod wspólnym mianownikiem, który często określa się mianem potrzeby miłości.
Wśród wielu innych potrzeb, każdy człowiek ma również potrzebę miłości.
Problem zaczyna się wtedy, kiedy potrzeba ta jest zbyt duża, co najczęściej ma swoje źródło w niewłaściwych relacjach w dzieciństwie, jakie tworzyli rodzice i wychowawcy. Wówczas podobnie jak inne niezaspokojone potrzeby np. potrzeba jedzenia, czy picia, potrzeba miłości absorbuje całą uwagę człowieka, determinuje jego zachowanie i postawę. Potrzeba ta tworzy „czarną dziurę” w ludzkiej psychice, którą nikt z zewnątrz nie jest w stanie zasypać. Inni jedynie mogą poprzez różne wyrazy miłość, doraźnie zmniejszyć dyskomfort jaki tworzy „głód miłości”.
Niezaspokojona potrzeba miłości tworzy poczucie wewnętrznego napięcia i niepokoju. Ten dyskomfort występuje z różnym nasileniem. Szczególnie mocno odczuwany jest w chwilach obniżonego nastroju i stresu. Wówczas to nasilają się w sposób szczególny pretensje i uwagi kierowane do partnera/partnerki. Wtedy to zupa może być przesolona, chociaż jeszcze wczoraj smakowała. Z kolei żona może stawiać zarzut zbyt małego zaangażowania męża w wychowanie dzieci, chociaż to on głównie odrabia z nimi lekcje.
Po wielu latach trwania takiego stanu w osobie z zawyżoną potrzebą miłości utrwala się przekonanie, że to partner/partnerka winna jest temu, że jej związek jest tak nieudany. Z dziwną satysfakcją znajduje kolejne argumenty potwierdzające jej stanowisko, a awantury jak gdyby dodawały jej energii. Nie rzadko wówczas pojawia się głośno artykułowane przekonanie: zmarnowała/zmarnował mi życie.
Długo w mojej pamięci pozostaną sesje jakie miałem z klientem, który podejmował różne próby, aby ratować swoje małżeństwo. Jego żona była klasycznym przykładem osoby z wyjątkowo wysokim poziomem potrzeby miłości. Nasilające się uwagi, pretensje, nie spełnione oczekiwania, z biegiem czasu przyjęły formę awantur. Obecne przy nich dzieci coraz częściej reagowały smutkiem i wycofaniem. On próbował ją namówić na terapię, ale ona widziała problem głównie w nim. Dziś już nie są małżeństwem i to z jej inicjatywy. On spotyka się z dziećmi w wyznaczonych przez sąd terminach. Ma z nimi wspaniały kontakt. Nie czuje do byłej żony żalu, a jedynie współczucie. Powiedział mi nawet, że gdyby ona zrozumiała gdzie tkwi problem, gdyby podjęła pracę nad sobą, to byłby gotów na nowo podjąć wysiłek budowania ich związku.
Uważam, że trwanie w destrukcyjnym związku ma swoje granice. Destrukcja niesie ze sobą niekiedy ogromne koszty. Dotyka przede wszystkim dzieci. Do tego praktycznie uniemożliwia proces samorozwoju, samodoskonalenia, angażując uwagę na rzecz walki o trwanie tego związku. Określenie, gdzie jest ta granica jest bardzo trudne. Na pewno wymaga to czasu oraz podjęcia wszystkich możliwych działań na rzecz ratowania związku.
Wspomniany wyżej klient swoją pracę nad związkiem rozpoczął od siebie. Poznawał mechanizmy kierujące zarówno nim jak i żoną. Zgodził się nawet na propozycję żony, aby zawiesić ich związek na trzy miesiące i wyprowadził się do rodziców. Dobrze pamiętam jego postawę, w której przebijało się pytanie : co jeszcze mogę tu zrobić?
Jeżeli małżeństwo naprawdę złączone jest przez Boga, czyli przez prawdziwą miłość, a nie potrzebę miłości, to nie ma wówczas obawy, że ktokolwiek, albo cokolwiek jest w stanie je rozdzielić. Wówczas dopiero ceremoniał kościelny inicjuje nierozerwalną więź.
Dziś jestem jeszcze na urlopie, chodzę po górach z aparatem. Robię zdjęcia, aby utrwalić ciekawe miejsca i sytuacje. Już jutro będą one przywoływały wspomnienia o tym co przeżyłem. Utrwalone obrazy zadziałają jak bodziec wywołujący określone uczucia i emocje.
Poza tymi zdjęciami, które robimy aparatem są inne – szczególne fotografie. Zawierają one całe sekwencje z życia, w których dominuje wyjątkowo silne uczucie szczęścia. Mogą to być przeżyte przyjaźnie, miłości, lub inne, wyjątkowe okresy życia. Te „życiowe fotografie ” powstają w sferze naszych uczuć, są trwałe, niezniszczalne, i zawsze wywołują takie same pozytywne reakcje.
Wczoraj usłyszałem opinię, że życie sprowadza się w dużej mierze do tego, aby można było „robić jak najwięcej takich fotografii”. Innymi słowy powinniśmy tak realizować nasze życie, aby było w nim jak najwięcej szczęścia. Myślę, że nikt temu nie zaprzeczy, pojawia się jedynie pytanie jak to zrobić. Pytanie to nie jest nowe, wypełnia treść rozważań ludzi od tysięcy lat.
Nawet niezbyt wnikliwa obserwacja innych pozwala dostrzec, że są ludzie, którzy mają jak gdyby wrodzoną zdolność projektowani życia tak, aby było w nim dużo okazji do robienia „życiowych fotografii”. Co prawda jest ich stosunkowo mało, ale jednak są. Inni muszą się tego uczuć, a jeszcze inni przez całe życie nie znajdują momentów do „fotografowania”.
Przez ostatnich kilka miesięcy zgłębiam treść Katechizmu Kościoła Katolickiego, który jest Konstytucją naszego Kościoła. Główną moją motywacją jest zrozumienie doktryny wiary w jakiej zostałem wychowany. Z Katechizmu wynika, że celem ostatecznym człowieka jest szczęście, które „pochodzi z darmowego daru Bożego”. Co prawda mało precyzyjnie, niekiedy w mało przejrzysty sposób, ale podaje on również sposób w jaki można je osiągać. Studia nad Katechizmem pozwoliły mi zrozumieć, że nie muszę szukać drogi do szczęścia w innych religiach, czy koncepcjach filozoficznych. Wystarczy, że będę świadomym katolikiem.
Należę do osób, które musiały nauczyć się takiego projektowania życia, aby było w nim jak najwięcej momentów kwalifikujących się do „życiowych fotografii”. Dziś jestem na etapie „świadomej kompetencji” i chcę ten etap utrzymać jak najdłużej. W ten sposób mogę wspierać tych, którzy są na etapie „świadomej niekompetencji”, którzy szukają takiego sposobu na życie, aby wypełniać swój życiowy album jak największą ilością odpowiednich fotografii.
Kilka dni temu byłem na urodzinach bliskiego znajomego, który obchodził swoje 50 urodziny. Miła atmosfera, dobra zabawa. Pięćdziesiątka, to okazja do podsumowań, dlatego zapytałem jubilata, czy czuje satysfakcję z osiągnięć swojego życia. Tonem, w którym przebijała się pokora stwierdził, że swoje dotychczasowe osiągnięcia uznaje jako sukces.
Znając wiele szczegółów życia jubilata, obiektywnie trzeba stwierdzić, iż rzeczywiście ma on podstawy do satysfakcji. Kiedy się żenił rozpoczynał z pozycji zerowej. Poza miłością do swojej żony oraz zapałem do pracy nie posiadał praktycznie nic. Dziś ma wspaniałe dzieci, ładny dom przed którym stoję trzy samochody, oraz spokojne i ustabilizowane życie zarówno finansowe, jak i rodzinne.
Na moje pytanie, co jest potrzebne, aby osiągnąć taki sukces, po chwili zastanowienia jubilat powiedział mi, że zawsze konsumował życie „małymi łyżeczkami”. Nigdy nie było w nim potrzeby, aby mieć już i dużo.
Psychologia zna zjawisko, które określa mianem umiejętności odraczania nagrody. Według badaczy tego zjawiska, dla osiągnięcia sukcesu umiejętność ta jest niezbędna. Człowiek z taką umiejętnością potrafi podejmować działania nie liczą na to, że ich efekty pojawią się od razu. Z konsekwencją i wiarą w sukces buduje swoje życie. Dokładnie taką umiejętność posiada mój znajomy.
Ponadto jest on dla mnie żywym dowodem na to, że nie powinno się patrzeć w przyszłość przez pryzmat tego, co dziś mamy w portfelu. Osiągnięcia materialne w przyszłości nie mają nic wspólnego z tym, czym dysponujemy dziś. Plany, kalkulacje przez pryzmat tego, co dziś mamy prowadzi do poważnych ograniczeń wizji przyszłości. Wielokrotnie miałem okazję słyszeć od ludzi, którzy podobnie jak mój znajomy podsumowywali swoje życie: nie mam pojęcia skąd mam to wszystko. Kiedy byli na początku swojej drogi budowania dorosłego życia, nic nie wskazywało na to, że dojdą do miejsca, w którym są dzisiaj.
Jest jeszcze jeden, ważny składnik życiowego sukcesu, o którym nie wspomniał mój znajomy, a który mam okazję w nim obserwować. Jest to spokój i przejawiająca się w jego postawie wiara w pozytywną przyszłość i emanujące z niego przekonanie: „jestem tu gdzie powinienem być”. Nie widziałem w nim stanu napinania się.
Mówiąc szczerze nie dziwi mnie sukces mojego znajomego. Jego postawa szeroko opisywana jest w poradnikach opisujących jak budować własne życie, aby przepełnione było satysfakcją i szczęściem. Nie mam cienia wątpliwości, że mój znajomy jest na najlepszej dla siebie drodze. Każdy ją ma, nie każdy jednak ją odnalazł.
Viktor Frankl znany psychiatra, który na trwałe wpisał się w historię myśli psychologicznej stwierdził, że „Każdy z nas ma w życiu swoiste powołanie czy misję do spełnienia : każdy musi odkryć swoje przeznaczenie, które wymaga realizacji.” Odkrycie tego „powołania” sprawia, że człowiek płynie przez życie, robiąc to, co powinien robić i będąc tam, gdzie powinien być.
Jedni, tak jak mój znajomy, nieświadomie odkrywają to „powołanie”, inni muszą świadomie poszukiwać je. Wymaga to jednak wysiłku, konsekwencji i wiary w to, że na pewno ono jest.
Kilka lat temu uczestniczyłem w szkoleniu poza moim miejscem zamieszkania, które rozciągnęło się na pięć weekandów. Znaczna część uczestników szkolenia mieszkało w jednym hotelu. Wspólnie spędzony czas, nie tylko w czasie szkolenia, ale i w sobotnie wieczory, bardzo zintegrował kilkunastoosobową grupę. Pojawiły się propozycje spotkań po zakończeniu szkolenia, jak również pomysły na wspólne działania.
Już po ok. miesiącu na propozycję spotkania odpowiedziało tylko kilka osób. Kolejne propozycje nie prowadziły do spotkań z powodu braku chętnych. Po roku otrzymałem emaila od jednego z kolegów, w którym wyrażał swój żale i pretensje. Był bardzo rozczarowany, że tak silne emocje jakie towarzyszyły nam na koniec szkolenia, nie przełożyły się na kontynuowanie znajomości.
Jestem w wieku, który pozwala na życie spojrzeć z pewnej perspektywy. Mam za sobą bardzo wiele podobnych szkoleń, jak również obozów. Prawie zawsze po ich zakończeniu pojawiała się silna motywacja do kontynuowania powstałych znajomości. Często ogromna dawka pozytywnych emocji, jakie powstały w wyniku wspólnie spędzonego czasu, wspólnych przeżyć, tworzyła przekonanie, że te nowe znajomości powinny trwać wiecznie. Tymczasem okazywało się, że niekiedy wystarczało tylko kilka tygodni, aby w telefonicznej rozmowie wyczuć ostygnięcie emocji, które tak niedawno były jeszcze bardzo gorące.
Nie będę ukrywał, że trochę szkoda mi było kolegi, który tak mocno zabiegał o podtrzymanie zażyłych znajomości z koleżankami i kolegami ze szkolenia. Dobrze pamiętam moje rozczarowania sprzed wielu lat.
Dlaczego tak się dzieje?
Pojawia mi się tu analogia do drzewa, na którym wiosną zakwitają kwiaty, a z nich rodzą się owoce. Kiedy jest ich za dużo, kiedy drzewo nie poradzi sobie z ich nadmiarem, wiele młodych owoców spada z drzewa. Ono ma określony limit swoich możliwości „obsługi” owoców. Podobnie jest z nami. Utrzymanie znajomości w odpowiednim stanie, wymaga od nas wysiłku i zaangażowania. Wiele naszych nowych znajomości musi się zakończyć, musi „umrzeć” naturalną śmiercią. Nie jesteśmy w stanie ich utrzymać na poziomie, który by nas satysfakcjonował.
Brak aktywności w sferze takich znajomości nie oznacza jednak, że nie mogą one przywołać dawne emocje. Kiedy dochodzi do przypadkowego spotkania, wszystko odradza się tak jak gdyby wspólne przeżycia były wczoraj. Możliwe jest to jednak tylko wtedy, kiedy nie nosimy w sobie rozczarowania i żalu z powodu braku aktywności tej znajomości.
Mam koleżankę w Warszawie, z którą uzgodniliśmy, że odległość która nas dzieli nie pozwala na to, aby nasze relacje były aktywne. Zaprzestaliśmy nawet regularnego pisania e-maili. Mam ją jednak głęboko w mojej pamięci. Kiedy tylko jestem w Warszawie zawsze mogę liczyć na bardzo miłe spotkanie, w którym jest tyle samo pozytywnych emocji, jakie towarzyszyły nam, kiedy poznaliśmy się na szkoleniu.
Myślę, że zdrowym jest świadome zakwalifikowanie każdej nowej znajomości do tych, które są aktywne, albo do znajomości nieaktywnych. W ten sposób możemy skupić naszą energię na osobach, które są dla nas wyjątkowo ważne, aby odpowiednio zadbać o relacje z nimi. Przecież nie chodzi o to, aby drzewo miało dużo słabych owoców, ale żeby były one wyjątkowo dorodne. Jednak aby było to możliwe musi być ich odpowiednia ilość. Takie są prawa natury.
W ostatnim czasie Kościół mocno zaangażował się w walce o nie wystawianie w Polsce sztuki „Golgota Picnic”. Wcześniej podjął walkę z aborcją i z gender. Hierarchowie Kościoła w swoich wypowiedziach podkreślają jak wiele jest dziś podobnych zagrożeń, nawołując wiernych do walki z nimi. Czy absorbowanie wiernych takimi zagrożeniami jest zgodne z doktryną Kościoła Katolickiego?
Podstawowym dokumentem wyznaczajacym postawę Kościoła jest Katechizm Kościoła Katolickiego, który przez Jana Pawła II określony został mianem Konstytucji Kościoła. W jego wstępie Jan Paweł II napisał: „Proszę zatem pasterzy Kościoła oraz wiernych, aby przyjęli ten Katechizm w duchu jedności i gorliwie nim się posługiwali, wypełniając zadanie głoszenia wiary i wzywając do życia zgodnego z Ewangelią. Katechizm zostaje im przekazany, by służył jako pewny punkt odniesienia w nauczaniu doktryny katolickiej…” (podkreślenia własne).
Indeks tematyczny Katechizmu wskazuje na 21 miejsc, w których pojawia się słowo „walka” i „walczyć”. Żadne z nich nie mówi o walce z zagrożeniami, do których odnosi z takim zaangażowaniem Kościół. Walka w ujęciu Katechizmu to stawianie czoła zagrożeniu, które jest w człowieku. Nazywa je „pożądliwością”, będącą zarzewiem grzechu, skłonnością do zła. „… Nie ma takiego człowieka, który nie musiałby walczyć z pożądliwością, gdyż nie przestaje ona skłaniać do złego.” (KKK,978)
Jeżeli uznamy sztukę „Golgota Picnic”, gender, aborcję, jako zło, to Katechizm wyjaśnia gdzie jest jego pierwotne źródło: „Konsekwencje grzechu pierworodnego i wszystkich grzechów osobistych ludzi powodują w świecie, ujmowanym jako całość, stan grzeszności, który może być określony wyrażeniem św. Jana: grzech świata (J 1,29).” (KKK,408)
Konstytucja Kościoła Katolickiego każde zło jakie pojawia się w świecie postrzega jako skutek grzechu człowieka. To człowiek swoją „pożądliwością” tworzy „grzech świata”. Nie dostrzeganie tej zależności koncentruje uwagę na skutkach, a nie przyczynach zła. Efektem tego są poważne błędy, o czym również mówi Katechizm: „Nieuwzględnienie tego, że człowiek ma naturę zranioną, skłonną do zła, jest powodem wielkich błędów w dziedzinie wychowania, polityki, działalności społecznej i obyczajów.” (KKK,407)
Wynika z tego jednoznacznie, że w łańcuchu przyczynowo-skutkowym zła, na początku zawsze jest człowiek, a nie grupa społeczna. To, co dzieje się w grupie zawsze ma swój początek w jednostce. Mówi o tym nie tylko doktryna Kościoła Katolickiego. Mówią o tym również inne religie, potwierdzają to psychologowie. Uznany autorytet w dziedzinie psychologii Mihaly Csikszentmihaly tak opisuje tę zależność: „ …żadna zmiana społeczna nie może zaistnieć, jeżeli najpierw nie zmieni się świadomość poszczególnych jednostek.”
Największą przeszkodę na drodze do dobra stanowimy my sami, a nie przeszkody zewnętrzne: „łaska chrztu nie uwalnia naszej natury od jej słabości” (KKK,978), „namaszczenie przy bierzmowaniu umacnia nas do życiowej walki” (KKK,1523). „Każdy otrzyma nagrodę, kto będzie należycie walczył” (KKK,1264)
Dlaczego tej ogromnej determinacji Kościoła w walce z „grzechami świata”, nie widać w nawoływaniu wiernych do walki z ich własnymi grzechami, czyli do walki z pierwotnym źródłem zła? Jak długo jeszcze uwaga wiernych będzie odwracana od nich samych, od ich słabości, na rzecz zagrożeń zewnętrznych?
Pytania te kieruję do biskupów Kościoła Katolickiego „jako nauczycieli wiary i pasterzy Kościoła”(KKK,12). Jako członek tego Kościoła dostrzegam w nim ogromny potencjał w walce o dobro, o konstruktywne relacje na scenie politycznej, o pozytywne stosunki społeczne w miejscu pracy i w życiu rodzinnym, o szczęście każdego człowieka. Jest tylko jeden warunek: wierni powinni być angażowani przede wszystkim w walkę z samym sobą, co dokładnie wpisuje się w doktrynę Kościoła.