Dwa dni temu w TVN24 po raz kolejny wysłuchałem posła Hofmana, który uzasadniał swoją krytyczną ocenę misji ministra Sikorskiego na Ukrainę. Jego argumenty, wpisujące się również w stanowisko prezesa Kaczyńskiego, wykazywały nie tylko niską efektowność tej misji, ale również poważne błędy całego rządu Donalda Tuska w zakresie polityki wobec Ukrainy. Słuchając posła Hofmana koncentrowałem uwagę głównie na formie jego wypowiedzi. Wynika z niej jednoznacznie, że to co mówi oddaje jego głębokie przekonania. On nie kłamie, tylko odnosi się do rzeczywistości jaką widzi.
Forma wypowiedzi posła Hofmana, sposób doboru argumentacji jednoznacznie pokazuje, że on mocno wierzy w to, co mówi. Odnosi się do rzeczywistości, którą widzi, a więc według jego przekonań mówi Prawdę.
Kiedy słucham wypowiedzi wielu innych polityków, jak również komentatorów, okazuje się, że oni misję ministra Sikorskiego widzą zupełnie inaczej. W nich również widać bardzo głębokie przekonanie, do tego co mówią. Forma ich wypowiedzi na tyle jest jednoznaczna i przekonywująca, że im również trudno zarzucić kłamstwo.
I tak mamy dwa różne stanowiska odnoszące się do tych samych wydarzeń. Nie jest to zjawisko jakieś szczególne, co możemy obserwować niemalże każdego dnia. Wiele współcześnie prowadzonych badań potwierdza fakt jak bardzo w tym co widzimy możemy się różnić, jednocześnie, jak bardzo potrafimy oddalić się od rzeczywistości. Konfabulujemy, nadinterpretujemy rzeczywistość tak, aby wpisywała się w nasze dotychczasowe przekonania, gdyż ich znaczenie jest dla nas ważniejsze od tego co niesie ze sobą postrzegana przez nas rzeczywistość. Nie tak dawno czytałem o badaniach, które zrobiły na mnie wyjątkowo duże wrażenie. Okazuje się, że obraz rzeczywistości jaki powstaje w naszym mózgu, tworzony jest nie z tego co widzi nasz aparat wzroku, a głównie z tego, co mamy już wcześniej zakodowane. Wystarczy sięgnąć do kilku wcześniejszych wypowiedzi posła Hofmana na temat poczynań rządu Donalda Tuska, aby zrozumieć dzisiejsze jego stanowisko dotyczące misji ministra Sikorskiego.
Stanowisko posła Hofmana jest skrajnie różne od tego jakie głoszą jego oponenci. Nie można jednak zarzucić mu kłamstwa, gdyż odnosi się do tego jak widzi dzisiejsze wydarzenia. Pozostaje jednak pytanie, kto jest bliższy prawdy, kto widzi w sposób bardziej zobiektywizowany misję ministra Sikorskiego, poseł Hofman, czy jego oponenci?
Może już najwyższy czas abyśmy uznali naszą ułomność w postrzeganiu otaczającej nas rzeczywistości. Może już najwyższy czas, abyśmy przestali marnotrawić energię na obronę czegoś, co jest tylko w naszych umysłach. Mamy dziś wystarczającą ilość dowodów naukowych na to, jak często angażujemy się w obronę stanowisk, które zupełnie nie oddają rzeczywistości, a są jedynie tworem naszego niedoskonałego umysłu.
Nauka ma już swój punkt widzenia na warunki jakie powinniśmy spełnić, aby postrzegany przez nas świat był jak najbliższy temu co rzeczywiście w nim jest. Nasza religia, do której przyznaje się większość Polaków, w tym poseł Hofman, również określa niezbędne warunki osiągnięcia Prawdy. Głosi mianowicie, że „Prawda jest tam, gdzie jest miłość”. Definicja miłości również jest jasno określona. I co najważniejsze, konfrontując to co mówi nauka, z tym co głosi nasza religia, nie sposób nie dostrzec zbieżności tych stanowisk.
Mam taki marzenie, aby dożyć czasów, kiedy podstawowym kryterium oceny polityków nie będą ich zdolności retoryczne, a głownie to, jak ich postrzeganie świata jest bliskie Prawdy. Kryteria oceny takiej postawy udostępnia nauka, a Kościół głosi je praktycznie od początku swojego istnienia. Kiedy spełniłyby się już moje marzenia, mam duże wątpliwości, czy wówczas poseł Hofman zostałby posłem.
Co prawda Walentynki stały się dziś okazją do wyrażania sympatii i miłości do bliskich i znajomych, jednak w swoim pierwotnym założeniu są świętem zakochanych. W tym dniu stan zakochania obchodzi swoje święto. W sposób szczególny jest ono celebrowane przez zakochanych, jednocześnie w wielu wyzwalając tęsknotę za tym szczególnym uniesieniem. I nie ma znaczenia, że jest ono chwilowe, że może poważnie zakłócić ocenę rzeczywistości. Dla wielu stan zakochania jest jedynym pozytywnym doznaniem jakie znają w relacjach partnerskich, stąd tak bardzo go pragną.
Kiedy się zakochujemy, uwaga, myśli i uczucia kierowane są do osoby ukochanej, a kontakt z nią uruchamia taki stan umysłu jaki nie występuje w żadnej innej sytuacji. Wówczas zaczyna dominować namiętność – wyjątkowo silna potrzeba bliskości cielesnej, a myśli krążą wokół apogeum tej bliskości.
Prowadzone współcześnie badania pokazują, że bogactwo doznań jakie pojawiają się kiedy jesteśmy zakochani, jest efektem wyjątkowej aktywności hormonów, które wydzielają się w mózgu. Tak nas zaprojektowała natura, albo Bóg jak kto woli. Zgodnie z jej założeniami ten wyjątkowy stan potrzebny jest tylko na czas powstawania związku kobiety i mężczyzny. Związku, który ma zrealizować ważne zadanie postawione przez ewolucję. Taka jest jednoznaczna opinia zarówno neurobiologów jak i psychologów ewolucyjnych. Nietrwałość stanu zakochania potwierdzi każdy kto go przeżył.
Mam świadomość, że takimi stwierdzeniami w ocenie niektórych osób umniejszam rangę stanu zakochania. Robię to jednak z pełną premedytacją !
Od wielu lat zajmuję się relacjami partnerskimi, wspieram małżeństwa w rozwiazywaniu konfliktów, pracowałem w biurze matrymonialnym, a dziś jestem konsultantem merytorycznym biura zapoznawczego Duet Centrum. Wielokrotnie miałem okazję słyszeć historie związków, które rozpadły się, często w atmosferze nienawiści, a które powstały głównie z inicjatywy stanu zakochania. Bardzo często słyszałem i słyszę z ust „osób po przejściach”, które wspominały ten stan jako totalne zaślepienie. Twierdzą, że to właśnie ono było główną przyczyną ich nieudanych związków. Jednocześnie spotykałem i nadal spotykam osoby, które uważają stan zakochania jako podstawowe kryterium oceny czy związek będzie udany (czytaj trwały) czy też nie.
Stan zakochania, inaczej „miłość romantyczna”, albo „miłosny żar”, jest produktem ewolucji, która dba przede wszystkim o przetrwanie naszego gatunku. I taka jest prawda, czy to się komuś podoba czy nie.
Helen Fisher, uznana na świecie antropolog, w swojej książce „Dlaczego kochamy” napisała: „zespół neurobiologów doszedł do wniosku, że miłość romantyczna trwa zazwyczaj od roku do półtorej”. Być może w założeniu ewolucji tyle potrzeba czasu, aby para mogła spłodzić potomstwo.
Prawdę o stanie zakochania obnaża amerykański psychiatra Scott Peck, autor bestselleru „Droga rzadziej wędrowana”. Pisze w niej: „By skutecznie służyć za małżeńską pułapkę, uczucie zakochania się musi zapewne nieść z sobą – jako jedną z cech charakterystycznych – złudzenie, że będzie trwać wiecznie. Sprzyja mu rozpowszechniony w naszej kulturze mit romantycznej miłości, znajdujący wyraz także w lubianych przez dzieci bajkach często kończących się słowami „i żyli długo i szczęśliwie”….mit romantycznej miłości jest wielkim kłamstwem. Być może koniecznym dla zachowania gatunku, ponieważ sprzyja i sankcjonuje „zakochanie się”, które z kolei usidla nas małżeństwem. Jako psychiatra niemal codziennie ubolewam w głębi serca nad straszliwym nieporozumieniem i cierpieniami , które ten mit wywołuje.”
Destrukcyjne oddziaływanie tego mitu nie oznacza, że stan zakochania nie może stać się początkiem trwałego i szczęśliwego związku. Niestety dzieje się to jednak stosunkowo rzadko. Szczęście i trwałość związku leży poza kręgiem zainteresowań ewolucji. O to powinniśmy zadbać sami. I w tym chyba jest największy problem. Łatwiej dać się unieść stanowi zakochania, w którym praktycznie jesteśmy tylko konsumentami tego, co przygotowała ewolucja, niż podjąć wysiłek budowania związku.
Nie tylko moje doświadczenia pokazują, że możliwe jest budowanie związku trwałego , który jest źródłem szczęścia obojga partnerów. Mówi o tym wspomniany przeze mnie wyżej Scott Peck, jak również wszyscy inni zajmujący się tym zakresem zagadnień. Do tego jednak potrzebna jest przede wszystkim świadomość, że stan zakochania nie jest ani kryterium na podstawie którego podejmujemy decyzję o byciu razem, ani stanem, do którego odnosimy się budując związek.
Olimpiada to szczególny czas dla sportowej rywalizacji. Co cztery lata setki młodych ludzi rywalizują ze sobą o miano mistrza olimpijskiego. W międzyczasie spotykają się na innych zawodach. Codziennie trenują, aby co pewien czas w sportowej rywalizacji, skonfrontować z innymi swoje sportowe umiejętności. A my…? Praktycznie codziennie rywalizujemy w zawodach, które trwają non stop. Każdego dnia walczymy o miano bycia lepszym od innych.
W zawodach tych nie chodzi o to, aby być dobrym w czymś, ale o to, aby być lepszym od innych. Rywalizacja tak nas absorbuje, że nie mamy czasu na treningi – podnoszenie własnych umiejętności.
Rywalizujemy w zakresie osiągnięć zarówno materialnych jak i intelektualnych (wiedzy, doświadczeń). Te codzienne zawody o miano bycie lepszym obejmują również wygląd zewnętrzny. Sylwetka, którą łatwo dostrzec stanowi ważną sferę konfrontacji i oceny.
Niektórzy specjalizują się tylko w jednej dziedzinie. Stąd koncentrują się na tym, aby „mieć więcej”, lub „wiedzieć więcej”, albo „być bardziej atrakcyjnym fizycznie”. Są również tacy, którzy startują w dwóch, a nawet w trzech konkurencjach.
W odróżnieniu od rywalizacji sportowej, która jest jawna i oficjalna, ta pozostaje jak gdyby w ukryciu. Niekiedy dostrzegamy, że inni biorą w niej udział, jednocześnie nie przyznając się przed sobą, że sami aktywnie w niej uczestniczymy.
Niekiedy jesteśmy zmęczeni tą rywalizacją, ale widząc jak inni pokazują, że są lepsi od nas, jakąś dziwną siłą pchani jesteśmy do dalszego angażowania się w nią.
Zdarza się, że inni nie chcą uznać naszego zwycięstwa wówczas przepychamy się „na pudło”, aby zająć należne nam miejsce. Sami siebie ogłaszamy zwycięzcami.
Jest jeszcze jedna płaszczyzna rywalizacji, która w odróżnieniu od opisanej wyżej, ma miejsce wewnątrz nas. To rywalizacja pomiędzy naszym Ego, a częścią naszego Ja będącego wyrazem tego, co w nas najlepsze. Inaczej rzecz ujmując, to rywalizacja pomiędzy naszym lękiem (głównym źródłem zasilania naszego Ego), a pierwiastkiem miłości, który jest w każdym człowieku. W codziennym życiu w odpowiedzi na to, co niesie otaczająca nas rzeczywistość do głosu dochodzą albo „produkty” Ego takie jak m.in. brak wiary w siebie, złość, zazdrość, albo poczucie mocy i wiary w realizacją najlepszego dla nas scenariusza życia.
Kiedy uświadomimy sobie przebieg tej rywalizacji, kiedy doświadczymy na sobie smaku „produktów” rywalizujących ze sobą stron , wówczas pojawia się bezwarunkowa potrzeba wsparcia Ja. Potrzeba ta wrasta w miarę kolejnych zwycięstw Ja nad Ego.
Zaskakujące jest to, że kiedy w tej rywalizacji pomiędzy Ego i Ja, szala zwycięstwa przechyla się na rzecz Ja, wyraźnie spada potrzeba rywalizacji z innymi. Zwycięstwo wewnętrzne odbiera motywację do rywalizacji zewnętrznej. Jednocześnie miejsce rywalizacji zajmuje potrzeba rozwoju osobistego.
Dziś każdy sportowiec, każdy olimpijczyk wie, że nie osiągnie zwycięstwa w swojej dyscyplinie jeżeli nie poprzedzi go zwycięstwem nad samym sobą, nad swoim lękiem i jego pochodnymi. Wszyscy oni, a przynajmniej większość wie, jak ogromny wpływ na wynik ma potrzeba bycia coraz lepszym od samego siebie, a nie od innych.
Olimpiada to czas, kiedy w sposób szczególny przyglądamy się sportowcom. Może warto przyjrzeć się ich drodze do sukcesu i skorzystać z ich doświadczeń. Tym bardziej, że zasada pierwszeństwa zwycięstwa prywatnego nad publicznym obowiązuje również w życiu codziennym. Od tysięcy lat mówią o tym filozofowie, a dziś jednoznacznie potwierdza to psychologia.
Wiele lat temu, kiedy wkraczałem na drogę poznawania mechanizmów kierujących zachowaniem człowieka, moją uwagę zwrócili ludzie, którzy praktycznie nie zadawali pytań. Z dużą dozą pewności siebie wypowiadali głównie zdania twierdzące. Jak dostrzegłem, w ten sposób budowali swój wizerunek autorytetu. Robili wrażenie osoby kompetentnej, co podkreślali dodatkowo odpowiednim tonem oraz mową ciała. Potrzebowałem czasu, a przede wszystkim wiedzy, żeby zrozumieć, że za ich postawą, za narracją opartą głównie na zdaniach twierdzących, kryją się ich kompleksy. Potrzebowałem również czasu i wiedzy, aby zrozumieć jak ogromne znaczenie w życiu mają odpowiednie pytania, i że są one przejawem dojrzałości, a nie braku kompetencji.
Jeżeli mówimy o sukcesie człowieka, czy o wysokiej jakości jego życia, to praktycznie zawsze pojawiają się takie zagadnienia jak: umiejętność budowania relacji z innymi, umiejętność stawiania czoła problemom i trudnościom , jak również umiejętność podejmowania decyzji i dokonywania najlepszych wyborów. To te trzy sfery wymieniane są przez psychologów, doradców, trenerów rozwoju osobistego, jako wyjątkowo ważne w życiu każdego człowieka.
Każdy z nas w większym lub mniejszym stopniu miał okazję doświadczyć jaki wpływ na doznawane uczucia, mają przyjazne relacje z innymi, i ile zamieszania w codziennym funkcjonowaniu wprowadzają relacje mające charakter wojny. Praktycznie w każdym wieku pojawiają się jakieś problemy, czy trudności. Brak umiejętności stawiania im czoła, może przysporzyć sporo kłopotów, w tym zdrowotnych. I trzecia sfera dotycząca naszych decyzji i wyborów. Osobiście nazywam je „życiowymi narzędziami”, które praktycznie używamy codziennie. Tylko odpowiednia umiejętność operowania nimi wprowadza nas na drogę życiowego powodzenia.
Skuteczność tych trzech sfer w zasadniczym stopniu bierze swój początek z jednego źródła. Jest nim sposób w jaki postrzegamy otaczającą nas rzeczywistości, a dokładnie na ile nasze postrzeganie jest obiektywne, a na ile zakłócone- subiektywne. To od tego jak postrzegamy innych zależy nasz stosunek do nich, a więc sposób budowania relacji. Od tego jak widzimy otaczającą nas rzeczywistość , w tym problemy i trudności jakie stanęły na naszej drodze, zależy nasza reakcja. I wreszcie od tego samego zależą nasze decyzje i wybory, które przecież podejmujemy na podstawie zebranych informacji, a te ściśle związane z naszym postrzeganiem świata.
Często moi coachingowi klienci wyjaśniają mi swój negatywny stosunek do innych powołując się na to, co widzą, co określają mianem faktów. Często słyszę również : nie mogłem podjąć innej decyzji w obliczu tego co widzę. Albo klient opisuje mi swój problem, podając kolejne argumenty potwierdzające jak jest on poważny, i nie do rozwiązania.
Tymczasem okazuje się, że najczęściej nie widzimy świata w tym innych ludzi, problemy, takimi jakie one są rzeczywiście. „Zgodnie z wynikami badań wyraźnie ignorujemy sporą część tego, co dostarczają nam zmysły….wykorzystujemy tylko niewielką część dostępnych informacji, a resztę tworzymy we własnym umyśle.” („Umysł nasze prawdziwe oczy” Yarrom Winch, Colin Crook, Robert Gunther). Elliot Aronson uznany w świecie psycholog społeczny twierdzi, że psychologowie w licznych badaniach wykazali, że „nie przetwarzamy informacji w sposób bezstronny , lecz zniekształcamy je tak, by pasowały do naszych wcześniej uformowanych poglądów.” („Człowiek istota społeczna”). Prac naukowych w tym opartych na badaniach mózgu, potwierdzających tę tezę, jest cała masa.
Ktoś mógłby zapytać : no dobrze, ale kiedy znajduję kolejne argumenty potwierdzające mój punkt widzenia, to czy nie jest to wystarczające do stwierdzenia, że jest on słuszny? Zagadnieniem tym, zajmował się Edward De Bono uznany na świecie specjalista od konstruktywnego myślenia. Odkrył zjawisko, które nazwał „pułapką inteligencji”. W swojej książce „Myśl kreatywnie” napisał „Człowiek wysoce inteligentny potrafi wymyślić dobrze skonstruowaną argumentację na poparcie praktycznie dowolnego punktu widzenia.”
W obliczu tego zjawiska potwierdzonego jednoznacznie przez naukę, w sposób naturalny pojawia się pytanie: co zrobić, aby widzieć świat taki jaki on jest, a nie taki jaki mi się wydaje, że jest? Piszę „w sposób naturalny” chociaż wiem, jak dla wielu osób jest to informacja nie do przyjęcia, jak potrafią uruchomić swoje IQ, aby wykazać, że naukowcy mogą się mylić. Bardzo dobrze znam te reakcje.
Pierwszym i chyba najtrudniejszym krokiem jest uznanie, że moje postrzeganie może być zakłócone, że to co widzę, może być subiektywne i być może dalekie od rzeczywistości. Moje osobiste doświadczenia pokazują jak jest to trudne, jednak kiedy przejdzie się ten etap wówczas niemalże natychmiast pojawiają się….pytania. Są wśród nich takie, które mają wyjątkową siłę na przykład: „czy na pewno widzę ją/jego/ to, takie jakie to jest rzeczywiście?” Pytanie to praktycznie przez cały czas pobrzmiewa u mnie, gdzieś z tyłu głowy. Dzięki niemu unikam przedwczesnych osądów. Pytanie to pozwala mi „wziąć w nawias” moje dotychczasowe przekonania, i otworzyć się na to, aby przede wszystkim poznać i zrozumieć.
Jak inaczej kształtują się relacje z innymi, kiedy zamiast zdań twierdzących, będących wyrazem wiary w nasze przekonania, przejawem naszych kompetencji, pytamy: co o tym sądzisz ?, jaki jest twój punkt widzenia ? Z kategorii mocnych pytań jest tu pytanie skierowane do nas samych: „czy w relacjach z innymi chcę wykazać swoje racje, swoją ważność, czy też zainteresowany jest innym punktem widzenia?”
Jak zupełnie inną perspektywę osiągają problemy i trudności, kiedy zamiast oceny ich skutków, zadajemy pytanie: jakie informacje niesie ta sytuacja? co z niej wynika ? jakie możliwe jest tu najlepsze rozwiązanie?
I wreszcie kiedy chcemy podjąć decyzję, czy dokonać wyboru, tylko umysł w którym dominuje znak zapytania, otwiera się na nowe obszary wiedzy, wykracza poza mapę jaką dotychczas kierowaliśmy się w naszym życiu. Nie jest to znak zapytania oddający nasze wątpliwości i dominującą myśl: co mam dalej robić ? Jest to stan umysłu, w którym wierzymy w najlepsze dla nas decyzje i wybory, a nasza uwaga koncentruje się głównie na ich poszukiwaniu.
Nie pamiętam autora słów, które dokładnie wpisują się w poruszane tu przeze mnie zagadnienie: „wielkie osiągnięcia zaczynają się od wielkich pytań”. Jeżeli jesteśmy zainteresowani budowaniem satysfakcjonujących nas relacji, podnoszeniem umiejętności stawiania czoła problemom i trudnościom, jak również doskonaleniem naszych decyzji i wyborów, to powinniśmy się uczyć zadawania pytań, w tym tych wielkich. Dzięki odpowiednim pytaniom wchodzimy na ścieżkę życiowej mądrości, której początek określił już Sokrates . Jego słowa „wiem, że nic nie wiem” dają miejsce przede wszystkim pytaniom.
Jeszcze do niedawna duchowość najczęściej kojarzona była z religijnością. Pojęcie to mocno wpisane jest w nauki Kościoła Katolickiego i ujmując najprościej oznacza wieź z Bogiem. Współcześnie duchowość mimo trudności zakwalifikowania jej do pojęć ściśle naukowych stała się obiektem zainteresowań psychologii. Wyrazem tych zainteresowań jest założenie Polskiego Towarzystwa Psychologii Religii i Duchowości (17.09.2013 r.), które swoją działalnością wpisuje się w światowy trend tej nauki. Być może już wkrótce psychologia bardziej donośnym głosem uzna duchowość jako przejaw dojrzałości człowieka. W ten sposób pojęcie to znajdzie swoje miejsce również poza Kościołem.
Kiedy w czasie sesji coachingowych nawiązywałem do duchowości, wielokrotnie zdarzyło mi się usłyszeć z ust moich klientów, że w obliczu zarzutów jakie mieli do Kościoła, odstąpili od praktyk duchowych. Okazywało się, że duchowość kojarzyli tylko z Kościołem. Jakikolwiek zarzut pod jego adresem deprecjonował w ich oczach wszystko to, co się z Kościołem kojarzyło, w tym również duchowość.
Prawdą jest, że Kościół Katolicki zawsze stawiał siebie w pozycji autorytetu w zakresie praktyk duchowych, co zresztą nie jest niczym szczególnym. Praktycznie wszystkie tradycje religijne mają ściśle określone drogi rozwoju duchowości, które na poziomie indywidualnym nadzorowane są przez przewodników duchowych. Sposób prowadzenia praktyk duchowych w Kościele Katolickim wyznacza papież oraz nadzorowana przez niego Kongregacja Nauki Wiary.
Rozwijanie duchowości religia katolicka określa przez pryzmat swojej doktryny. Wszystko to, co wykracza poza nią po prostu jest odrzucane. To z tego powodu Watykan w roku 1998 skrytykował (pośmiertnie) przemyślenia jezuity Anthony de Mello za to, że są one nie do pogodzenia z zasadami katolicyzmu. De Mello zainspirowały religie Wschodu, głównie buddyzm.
Kiedy pierwszy raz czytałem jego książkę pt. „Przebudzenie” (a był to maj 2000 r.) wówczas jeszcze nie wiedziałem, jaki stosunek do De Mello ma mój Kościół. Nie wykluczone, że gdybym wiedział, to „Przebudzenie” potraktowałbym z dużą rezerwą, a być może w ogóle bym nie czytał tej książki. Na moje szczęście tak się nie stało. Książka ta należy do tych, które bardzo poważnie wpłynęły na budowanie mojej świadomości, a co za tym idzie na mój rozwój. Czy Anthony de Mello zmienił mój stosunek do mojej wiary? Wręcz odwrotnie. Zdecydowanie lepiej ją rozumiem. To m.in. lektura „Przebudzenia” ułatwia mi zrozumienie Katechizmu Kościoła Katolickiego. Kiedy czytam w nim „…im bardziej wyrzekamy się siebie, tym bardziej stosujemy się do Ducha”(736), to dziś dzięki Anthony de Mello rozumiem, co oznacza „wyrzekanie się siebie”.
Nie jest moim zamiarem kwestionowanie tego, jak Kościół opisuje duchowość. Ma do tego prawo. Uważam jednak, że samo pojęcie nie może być zarezerwowane tylko dla Kościoła. Oddaje ono bardzo ważną sferę bytu człowieka oraz jego rozwoju, a współczesny Kościół jak pokazuje życie, wprowadza tu ograniczenia. Z dużą dozą optymizmu przyjąłem działania psychologów. Być może uda im się nadać duchowości bardziej świecki charakter co spowoduje, że potrzeba jej rozwoju stanie się bardziej powszechna.
Dlaczego duchowość jest tak ważna?
Kiedy mówimy o rozwoju, o samodoskonaleniu, o doskonaleniu relacji z innymi, czy skuteczności życiowej, zawsze wchodzimy w sferę określaną mianem duchowości. Wynika to z faktu, że to w niej umiejscowione jest najlepsze dla człowieka źródło inspiracji jego wszelkich działań. Źródło to sięga poza możliwości percepcji człowieka. Nie można go pojąć racjonalnym myśleniem, dlatego mówi się o nim, że jest umiejscowione w sferze duchowej człowieka. Droga do niego prowadzi poprzez budowanie samoświadomości oraz poprzez odpowiednie praktyki uważności.
Innym źródłem są nasze pierwotne instynkty nastawione głównie na przetrwanie. Człowiek korzystający z tego źródła postrzega życie tylko w kategoriach wygranej, albo przegranej. Stąd w jego przekonaniu, w relacjach międzyludzkich nie istnieje zasada „wygrana-wygrana”. Radość, czy poczucie spełnienia pojawia się u niego wówczas, kiedy czuje się lepszy od innych, kiedy to on wygrywa. Jego podstawowym orężem w budowaniu swojej pozycji społecznej jest przede wszystkim demonstrowanie własnych kompetencji, krytycyzm wobec innych, złośliwość, a nawet agresja.
Każdy człowiek wyposażony jest w te dwa źródła, o czym jednoznacznie mówi psychologia, a co potwierdzają neuronauki. Przy czym wpływ poszczególnych źródeł na życie człowieka wynika przede wszystkim z tego w jakim środowisku się wychowywał, a dokładnie jakie były preferowane w nim postawy i zachowania. Poddanie się wpływom tego, co zainicjowali rodzice, czy wychowawcy, sprawia, że człowiek jest jak marionetka w rękach nieświadomych mechanizmów. Jedni mają szczęście gdyż ich życie inspirowane jest przez to pierwsze – pozytywne źródło. Inni nieustannie walczą, doznając raz poczucia wygranej innym razem przegranej. A jeszcze inni są gdzieś po środku, inspirowani przez jedno i drugie źródło.
Duchowość to nie tylko stan, ale i proces. Dzięki rozwijaniu duchowości wzrasta wpływ pozytywnego źródła na życie człowieka. Droga rozwoju duchowego praktycznie nie ma końca. Efektem kroczenia tą drogą jest m.in. coraz częściej odczuwany stan harmonii, spokoju i poczucia spełnienia. Wówczas mija stan napinania się kiedy trzeba podjąć ważne decyzje, a w jego miejsce pojawia się większa świadomość. Decyzje i wybory nie są wymyślane, a zaczynają mieć charakter olśnienia – efektu „aha”.
Pojęcie duchowości pojawiała się już w historii myśli psychologicznej. Dzisiejsza, wyjątkowa aktywność psychologów na tym polu jest dowodem na to, jak ważna jest to sfera życia człowieka. Myślę, że gdyby Kościół bardziej wnikliwie, bez uprzedzeń przyjrzał się temu, co mówi psychologia, to byłoby to z korzyścią dla jego wiernych, a co za tym idzie również dla Kościoła. Poszukiwanie coraz bardziej skutecznych form rozwoju duchowego nie zaprzecza istnieniu Boga. Nawet tylko pobieżna ocena duchowości wielu katolików, którzy nawet oceniają siebie jako praktykujących, pokazuje jak jest to pilna potrzeba.
W 2000 roku Dalajlama spotkał się z uznanymi w świecie psychologami. Nie chodziło w nim o to, aby wykazać kto więcej wie, lub kto lepiej rozumie ludzkie zachowania. Celem nadrzędnym było wymiana myśli i doświadczeń, aby lepiej zrozumieć destrukcyjne emocje człowieka. Spotkanie to w bardzo przystępny sposób zostało opisane przez Daniela Golemana w książce „Emocje destrukcyjne”. Jej lektura pokazał mi, że dla Dalajlamy ważniejsze jest wsparcie ludzi w zakresie ich rozwoju, radzenia sobie z negatywnymi emocjami, a nie doktryna buddyjska. Marzy mi się, aby również mój Kościół więcej uwagi poświęcał samej drodze, określanej mianem drogi rozwoju duchowego, a nie tylko jej celowi.
Mimo tak drastycznych zaniedbań służby zdrowia, o których dziś tak głośno, mimo osobistych przykrych doświadczeń z kontaktów z lekarzami, nie chcę zasilać chóru osób narzekających. Chciałbym za to dołączyć swój głos do konstruktywnej debaty na ten temat. Uważam, że dla poprawy efektywności działania służby zdrowia nie wystarczy jej reorganizacja, czy dodatkowe nakłady finansowe. Niezbędny jest wzrost empatii lekarzy. Moim zdaniem to niedoceniona, choć bardzo dobrze znana medycynie umiejętność, która ma ogromne znaczenie w procesie leczenia chorych. Myślę, że najwyższy czas, aby na liście niezbędnych kompetencji jakie powinien posiadać lekarz, odpowiednio wysokie miejsce zajęła empatia.
Kilka lat temu spędziłem w szpitalach 160 dni zanim lekarze uporali się z moją chorobą nowotworową. Był to dla mnie czas szczególny, nie tylko z powodu zagrożenia mojego życia. Z racji moich zainteresowań relacjami międzyludzkimi i ich skutkami, miałem okazję z bliska obserwować zachowanie personelu medycznego, jak również chorych. Moje szczególne zainteresowanie kierowałem na postawę lekarzy w relacjach z chorymi.
W rozumieniu większości chorych, ich zdrowie i życie zależy głównie od lekarzy. Nadanie im takiego znaczenia pociąga za sobą wyjątkowe oczekiwania wobec nich. Poza oczekiwaniem stosowania najlepszych procedur przywracających zdrowie, czy ratujących życie, w sposób szczególny widoczne jest oczekiwanie odpowiedniego nastawienia do pacjenta. Wielokrotnie obserwowałem wzrok pacjentów w chwili wizyty lekarskiej w szpitalnej sali. Przypominał mi on wzrok psa, który czeka na to, aby być pogłaskanym przez swojego pana. Porównanie to może nie jest zbyt delikatne, ale najdokładniej oddaje postawę pacjentów. Niekiedy można było odnieść wrażenie, że pacjenta nie interesują wyniki badań, czy informacja o dalszych procedurach leczenia, tylko stosunek lekarza do niego.
Kiedy rozpocząłem moje leczenie w szpitalu, już w czasie pierwszego kontaktu z lekarzem usłyszałem, że mój proces leczenia zależy w 70 % ode mnie, a dokładnie od stanu mojej psychiki. Dziś czytam artykuły, w których specjaliści twierdzą, że jest to ponad 70%. Co ciekawego, lekarz nie uszczegółowił co kryje się pod pojęciem „odpowiedniego stanu mojej psychiki”. Dzięki wcześniejszym studiom nad tym zagadnieniem wiedziałem, że jest to wewnętrzny spokój, harmonia, a przede wszystkim wiara i takie przekonanie, że sprawy idą w dobrą stronę, mimo niekiedy braku racjonalnych przesłanek do takiego sposobu myślenia. W stanie choroby najmniej pożądany jest lęk. To on potrafi niekiedy znacznie obniżyć sprawność systemu odpornościowego człowieka. Wielokrotnie widziałem jak przekłada się to na spadek efektów leczenia, co niekiedy prowadziło do śmierci pacjenta.
Według moich badań tylko 30% chorych wyposażonych jest w psychikę mającą predyspozycje do samodzielnej walki z chorobą. Pozostali chorzy wymagają wsparcia. Bez wątpienia rola bliskich jest tu nie do przecenienia, jednak największe korzyści z punktu widzenia efektów leczenia, przynosi empatyczna postawa lekarza. Wyrażone przez niego wobec chorego szczere zainteresowanie, życzliwość, zrozumienie, daje niekiedy efekt niewspółmiernie większy od zaaplikowanych pacjentowi środków farmakologicznych. Zarówno psychologia jak i medycyna znają bardzo dobrze to zjawisko.
Dlaczego tylu lekarzom brakuje empatii? Dlaczego tak często przyjmują oni postawę automatu realizującego procedury?
Jeden z lekarzy opowiedział mi rozmowę jaką przeprowadził z żoną chorego. Kobieta ta miała do niego pretensje, które on uznał jako nieuzasadnione. Zarzucała mu brak życzliwego zaangażowania i taką zimną postawę wobec jej męża. Z kolei lekarz ten twierdził, że on musi wyłączać swoje uczucia, gdyż w innym wypadku szybko by się wypalił.
Jak zupełnie inne przekonania prezentują osoby zajmujące się opieką paliatywną. Miałem okazję poznać je bliżej w czasie szkolenia jakie im prowadziłem. Okazuje się, że dla nich, empatia wykazywana wobec ich podopiecznych wywołuje bardzo pozytywny efekt dla nich samych. Co potwierdza doświadczenia wielu lekarzy. Dr. Rachel Naomi Remen (pionierka w dziedzinie medycyny integracyjnej) twierdzi, że „Służąc innym, pomagamy samym sobie, bowiem daje nam to siłę.”
Nie będę ukrywał, że osobiście wykorzystywałem to zjawisko. Będąc w szpitalu często chodziłem po innych salach nawiązując rozmowę z chorymi. Były to chwile kiedy koncentrowałem swoją uwagę głównie na nich. Starałem się wyzwolić z siebie jak najwięcej życzliwości i zrozumienia. Efektem tych rozmów zawsze był przypływ siły psychicznej jaki bardzo wyraźnie odczuwałem. Widziałem również jak bardzo pozytywnie na takie rozmowy reagowali moi rozmówcy.
Opis efektów empatii można znaleźć w wielu poradnikach, gdyż zjawisko to znane jest nie tylko psychologom. Mówią o nim wszystkie religie, jak również filozofowie.
Jestem przekonany, że większość lekarzy nie ma pojęcia o tym, że ich empatia to nie tylko wydatne wsparcie procesu leczenia ich podopiecznych, ale również wsparcie ich samych. Życzliwe otwarcie się na drugiego człowieka to jedna z najbardziej efektywnych form wspierających higienę psychiczną. Dodatkowo w przypadku problemów wynikłych z przeciążenia stresem, aktywna empatia to bardzo skuteczna forma autoterapii.
Apeluję do wszystkich tych, którzy pracują nad poprawą skuteczności działania służby zdrowia: uwzględnijcie również potrzebę rozwijania empatii lekarzy ! Trudno przecenić jej wpływ na skuteczność leczenia chorych. Z kolei jej brak nie zastąpi żadna, nawet najbardziej kosztowna procedura.
Przez 22 lata z uwagą przyglądam się temu, co robi Jerzy Owsiak. Orkiestra Świątecznej Pomocy, czy Przystanek Woodstock, skupiają moją uwagę, wyzwalają pozytywne emocje. Okazało się, że moja ocena tych wydarzeń diametralnie różni się o tej jaką ostatnio wyrazili m.in.: Mariusz Max Kolonko, dziennikarze Do Rzeczy, czy posłowie PiS Krystyna Pawłowicz i Artur Górski. Idąc na wprost, mógłbym zakwalifikować ich jako przeciwników moich poglądów, a posuwając się dalej mógłbym nazwać ich głupcami, albo jeszcze bardziej dosadnie. Jednak byłoby to zbyt proste. Myślę, że najwyższy czas, aby zamiast tkwić w sowich przekonaniach, a myślących inaczej oceniać krytycznie, powinniśmy się zastanowić skąd biorą się tak skrajnie różne oceny tej samej rzeczywistości?
Mariusz Max Kolonko twierdzi, że Festiwal Woodstock spełnia znakomitą rolę, pacyfikując nastroje społeczne, co kiedyś robiły zmechanizowane oddziały o nazwie ZOMO.
W najnowszym numerze Do Rzeczy czytam: „W telewizyjnych zbliżeniach na pierwszy plan wybija się postać podstarzałego showmana w kolorowych okularach. Dzięki zręcznemu PR, bliskim związkom z lewicowo-liberalnym salonem i intensywnej medialnej promocji stał się w Polsce osobą stojącą niemal ponad krytyką i społeczną kontrolą.”
Posłanka Pawłowicz zaapelowała „Jeśli nie chcecie, aby wasze pieniądze szły na tarzanie się w błocie, na festiwal nienawiści względem Kościoła i katolików, na tą demoralizację, to nie wspierajcie WOŚP”
Poseł Artur Górski podał 5 powodów dla których nie należy wspierać Owsiaka. Mówi w nich m.in. „z Orkiestrą, a szczególnie z Owsiakiem, są związane i kojarzone inicjatywy i postawy, które kłócą się z duchem służby ludziom, pomocy charytatywnej, odruchów serca. Owsiak manieruje młodych ludzi, a wręcz ich demoralizuje”.
Zupełnie inną ocenę Owsiaka mam nie tylko ja, ale również miliony tych, którzy wspierają Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Nikt nie jest w stanie zakwestionować wymiernych korzyści jakie przynosi ona służbie zdrowia, a co za tym idzie nam wszystkim. W sposób szczególny z działalności Orkiestry korzystają dzieci, a dziś osoby starsze. Są również korzyści, które trudno zmierzyć, a które jednocześnie mają ogromne znaczenie wychowawcze. Widziałem na Przystanku Woodstock nie tylko młodzież paplającą się w błocie, ale również siedzącą w skupieniu na spotkaniu z Tadeuszem Mazowieckim, czy księdzem Bonieckim. Widziałem jaki wpływ na mojego syna miała rola wolontariusza Orkiestry Świątecznej Pomocy. Myślę, że podobnie pozytywne oddziaływanie ma również Orkiestra na setki tysięcy innych wolontariuszy.
Skąd biorą się tak skrajne oceny działalności Owsiaka? Ta skrajność pojawia się nie tylko tutaj. Wyjątkowo wyraźnie widać ją w ocenie tragedii smoleńskiej, czy w ocenie naszej sytuacji gospodarczo – politycznej. Zwolennicy skrajnie różnych obrazów tej samej rzeczywistości (!) usiłują przekonywać się nawzajem do własnych racji. Produkują coraz bardziej wymyślne argumenty, a jak ich zabraknie to posuwają się do epitetów i „osobistych wycieczek”. Skutki tego zjawiska to nie tylko brak porozumienia i współpracy, ale i deprecjonowanie dobrych pomysłów, wartościowych ludzi. Krytykanci Owsiaka powołując się na prawdę, którą wyznają odbierają wielu młodym ludziom wiarę w pozytywne efekty pracy na rzecz innych.
Czy nie najwyższy czas, aby skierować uwagę na przyczyny, dla których tak różnie oceniamy tę samą rzeczywistość, a nie tkwić we własnych przekonaniach. Przyjmując chrześcijańską postawę, a co za tym idzie szanując posłankę Pawłowicz, czy posła Górskiego, Maxa Kolonkę, czy dziennikarzy Do Rzeczy, zakładam, że oni odnoszą się do tego co widzą. Ale ja również mówię o tym co widzę, podobnie jak miliony Polaków. Wynika z tego, że różnimy się w postrzeganiu tej samej rzeczywistości. Po prostu widzimy ją inaczej, stąd prezentujemy tak skrajnie różne poglądy na jej temat.
Psychologia dysponuje twardymi dowodami na to, jak bardzo nasza percepcja może wykrzywiać postrzegany przez nas świat. W skrajnym przypadku może on być bardzo odległy od tego jaki jest w rzeczywistości. IQ (iloraz inteligencji) zaprzęgane jest do tworzenia argumentów potwierdzających punkt widzenia. Psychologia bardzo dobrze zna zjawisko pułapki inteligencji.
W obliczu tego naukowo wykazanego zjawiska pojawia się pytanie: czyja percepcja oddaje Owsiaka bliższego temu jaki jest naprawdę, moja czy jego krytykantów ?
Czekam na chwilę kiedy autorytety z dziedziny psychologii ogłoszą wreszcie kryteria jakie powinny być spełnione, aby nasza percepcja była jak najbliżej Prawdy. Wiedza o tym już jest ! Zna ją nie tylko psychologia. Można ją znaleźć w Biblii, która ponoć jest tak bliska krytykantom Owsiaka. Powoływał się na nią Jan Paweł II mówiąc „Istnieje nierozerwalna więź między Prawdą i miłością…”. „Czystą percepcje” chrześcijaństwo widzi w miłości, którą najszerzej opisał św. Paweł. Psychologia rozwija to mówiąc o braku lęku i braku wpływu na człowieka jego traumatycznych doświadczeń z przeszłości.
Chciałbym aby naukowcy zadali pytanie swojej koleżance prof. Krystynie Pawłowicz : czy na pewno widzisz świat taki jaki on jest, a Kościół zadał kolejne : jaka jest twoja miłość, czy „nie nadyma się, nie postępuje nieprzystojnie, nie unosi się, nie myśli nic złego” ?
Brak tych pytań w przestrzeni publicznej będzie usztywniał przekonania, nie tylko dotyczące Jerzego Owsiak. W efekcie tego będą pogłębiały się podziały, pojawi się coraz większa wzajemna niechęć, złość i agresja. Skutki tego stanu rzeczy obejmują nie tylko sferę życia społecznego, ale i gospodarczego. Odpowiedzialność za to ponoszą naukowcy – specjaliści od ludzkich zachowań, jak również Kościół.
Nie ma chyba człowieka, który nie chciałby być obdarzony miłością bezwarunkową, czyli taką w której poza życzliwością, szacunkiem, oddaniem, empatią, dominuje pełna akceptacja. Okazuje się jednak, że taki sposób traktowania osoby kochanej może być dla niej, jak również dla samego związku krzywdzące. Zjawisko to zaobserwowałem wiele lat temu. Opisałem je w mojej książce „Małżeństwo nie musi być loterią”. Historia jaką właśnie usłyszałem po raz kolejny przywołała temat potrzeby rozwijania miłości, ale takiej świadomej, którą nazywam mądrą miłością.
Krzysztof, mój coachingowy klient, dziś po rozwodzie, opowiedział mi historię swojego małżeństwa. Swoją żonę Ewę poznał na studiach. Po trzech latach znajomości pobrali się, a w rok potem urodził im się syn. Kolejne lata mijały w atmosferze wzajemnej miłości, chociaż jak wspomina Krzysztof, już wtedy zaczął zauważać u żony postawę, w której pojawiały się pretensje i uwagi kierowane pod jego adresem. Ewa zwracała mu uwagę, że nie daje jej kwiatów, że za mało się nią zajmuje. Pretensje żony przyjmował jako w pełni uzasadnione, stąd na miarę swoich możliwości starał się sprostać jej oczekiwaniom. Małżeństwo, rodzina, były dla niego priorytetem. Taki model życia wyniósł z rodzinnego domu. Niezadowolenie Ewy wzrastało, co skutkowało tym, że Krzysztof zaczął się bronić, co z kolei jeszcze bardziej ją złościło. Sześć lat po ślubie Ewa zakomunikowała, że już dłużej nie może tak żyć, i że wnosi sprawę o rozwód. Powód: brak miłości ze strony męża.
Kiedy się rozwiedli niemalże wszyscy znajomi Krzysztofa stwierdzili: i tak długo z nią wytrzymałeś. Okazało się, że niemalże od początku ich znajomości dostrzegali w Ewie zachowania i reakcje, które określali jako wyjątkowo trudne. Przyznali się Krzysztofowi, że wielokrotnie byli zdziwieni brakiem jego reakcji na zachowanie Ewy.
Jedną z potrzeb, w którą wyposażyła nas ewolucja jest potrzeba miłości, niekiedy określana mianem potrzeby bliskości. W zamyśle ewolucji pełni ona rolę spoiwa związku. To w wyniku jej działania, tęsknimy za ukochana osobą, a kiedy jesteśmy razem oczekujemy zachowań, gestów potwierdzających jej miłość do nas. To ta potrzeba sprawia, że nie tylko oczekujemy, ale i zabiegamy o uczucia ukochanej osoby. Błędem ewolucji jest to, że poziom potrzeby bliskości uwarunkowany jest miłością jaką człowiek otrzymuje w dzieciństwie. Kiedy w relacjach z rodzicami, wychowawcami jest jej zbyt mało, albo co gorsza w ogóle jej nie ma, wówczas w życiu dorosłym potrzeba bliskości przyjmuje chorobliwie wysoki poziom. Jak twierdzą psychologowie, wówczas w psychice człowieka powstaje „czarna dziura”. W życiu dorosłym człowiek z zawyżoną potrzebą miłości, jeżeli nie ma świadomości swojego niedostatku, stawia wygórowane oczekiwania wobec bliskich. To oni mają „zasypać tę dziurę”.
Ewa pochodziła z domu gdzie praktycznie nigdy nie było miłości. Despotyczny ojciec uprawiał psychoterror wobec całej rodziny. Krzysztof dał jej to, o czym zawsze marzyła, ale z czasem coraz silniej do głosu dochodziła jej zawyżona potrzeba miłości. Pragnęła coraz więcej gestów, zachowań, które potwierdzałyby jego miłość do niej. Dla niego normą było zaspokajanie potrzeb żony. Im więcej chciała, tym więcej starał się jej dawać. Tak rozumiał miłość.
Krzysztof zachowywał się tak, jak gdyby dawał alkoholikowi alkohol. Jego brak wiedzy o skutkach zawyżonej potrzeby miłości sprawił, że jego jedyną reakcją na potrzeby Ewy było oferowanie jej kolejnych przejawów miłości. W ten sposób nieświadomie chronił ją przed identyfikacją prawdziwego źródła problemu. Paradoksalnie skutkiem jego postawy nie był coraz większy komfort Ewy, jej poczucie bezpieczeństwa, a coraz większy dyskomfort i poczucie zagrożenia.
Jak wyglądałby związek Ewy i Krzysztofa gdyby Krzysztof poza swoją miłością posiadał wiedzę na temat skutków zawyżonej potrzeby miłości?
Być może gdyby potrafił rozpoznać jej przejawy, to nie ożeniłby się z Ewą. A być może od początku ich znajomości, poza miłością jaką ją obdarzył, podejmowałby działania na rzecz wsparcia Ewy w rozwiązaniu jej problemu. Tym bardziej, że korzystając ze specjalistycznej pomocy (psycholog, coach) możliwa jest rekonstrukcja psychiki. Dzięki niej można poważnie ograniczyć negatywny wpływ zawyżonej potrzeby miłości, na życie człowieka. Daje to efekt w postaci poczucia większej niezależności od uczuć innych. Psychologia nazywa to autonomią. Ponadto jednocześnie w takim człowieku obok oczekiwań wobec innych, rozwija się potrzeba dawania bezwarunkowej miłości.
Już Budda mówił, że największą przypadłością człowieka poza przywiązaniem (błędne przekonania, schematy myślowe) jest brak wiedzy. Jak pokazuje życie nie wystarczy sama miłość, chociażby była bardzo czysta i taka bezwarunkowa. Potrzebna jest również odpowiednia wiedza, aby kochać mądrze czyli tak, aby możliwe było budowanie związku trwałego i szczęśliwego.
1 stycznia został zdominowany informacją o tragedii w Kamieniu Pomorskim. Trudno się temu dziwić. Pijany kierowca w jednej chwili odbiera życie sześciu osobom i ciężko rani dwoje dzieci. Po pierwszej chwili, kiedy na wieść o takiej tragedii praktycznie każdy doznaje szoku, zaczęły pojawiać się komentarze. Niemalże wszystkie mówiły o zaostrzeniu kar za jazdę pod wpływem alkoholu. W dzień po tej tragedii do zwolenników zaostrzenia kar przyłączyła się część polityków.
Wśród propozycji karania za spowodowanie wypadku pod wpływem alkoholu znalazły się takie jak m.in. praca w kamieniołomach, podwyższenie kary więzienia do dożywocia, a nawet kara śmierci. Politycy byli bardziej wyrozumiali. Proponowali konfiskatę samochodu, prawa jazdy oraz podwyższenie o kilka lat kary więzienia. U podstaw tych propozycji leży przeświadczenie, że im większa kara za spowodowanie wypadku pod wpływem alkoholu, tym większy strach przed popełnieniem tego przestępstwa.
Zupełnie inne stanowisko wyraził były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski. Stwierdził, że problemem w naszym kraju nie są zbyt niskie kary, tylko niewłaściwe orzecznictwo. Sądy są zbyt pobłażliwe wobec tych, którzy spowodowali wypadek pod wpływem alkoholu. Według byłego ministra sprawiedliwości mamy w naszym kraju jeszcze jeden poważny problem: dość powszechne przyzwolenie na jazdę po pijanemu, często zupełny brak reakcji ze strony otoczenia, i takie przekonanie „może się uda”.
Jest jeszcze jedno zagadnienie, które wypłynęło w tej szerokiej dyskusji na temat wypadku w Kamieniu Pomorskim. Zwrócił na nie uwagę jeden z prawników wypowiadających się w TVN24. Mowa tu o resocjalizacji. Okazuje się, że w Polsce jest 80 % recydywistów, czyli ludzi po raz kolejny wchodzący na drogę przestępstw, w Norwegii…20%. Informacja ta wpisuje mi się w wypowiedź człowieka, który odsiadywał karę więzienia za spowodowanie wypadku po pijanemu. W przeprowadzonym z nim wywiadzie (TVP Info) powiedział, że jak wyjdzie z więzienia i będzie miał okazję to będzie prowadził samochód pod wpływem alkoholu. Jak tłumaczył zwiększa mu to pozytywne doznania w czasie jazdy.
To, co wydarzyło się 1 stycznia na pewno musi coś zmienić w naszym podejściu do tych, którzy siadają po pijanemu za kierownicą. Mamy dziś do wyboru trzy opcje: 1. zwiększenie kary zarówno za jazdę pod wpływem alkoholu jak i za popełnione w wyniku tego stanu przestępstwa, 2. praca nad większą wrażliwością i świadomością społeczną, która wywoła jednoznaczny sprzeciw wobec tych, którzy zasiadają za kierownicą, 3. poprawa efektywności resocjalizacji.
Moje możliwości są ograniczone , stąd od dziś osobiście włączę się w realizację punktu drugiego. Będzie to mój hołd złożony ofiarom tragedii w Kamieniu Pomorskim.