Jaką strategię przyjąć wobec Rosji? Z wypowiedzi polityków wynika, że znaczna ich część zna głównie strategię „walki” oraz strategię „na kolanach”, którą wytykają obecnie rządzącym. Niektórzy mówią o strategii „na przeczekanie”. Tymczasem jest jeszcze jedna, nie przypominająca żadnej z wymienionych, którą powszechnie określa się mianem asertywnej. To ona zapewnia największą skuteczność, o czym mówią współczesne koncepcje dotyczące negocjacji, jak również te, mówiące o relacjach międzyludzkich budowanych na zasadach partnerstwa. Jednak aby wykorzystywać ją na arenie międzynarodowej niezbędna jest najpierw asertywność przynajmniej części klasy politycznej. Z tym jednak jest u nas problem.
Charakterystyczne zachowania nieasertywne.
Zachowania człowieka kierowanego głównie pierwotnymi (prymitywnymi) mechanizmami przyjmują charakter „walki”, „ucieczki”, albo uległości. Uaktywniają się one szczególnie mocno w sytuacjach konfliktowych. O takim człowieku mówi się, że ma nadaktywne, lub nadwrażliwe ego. Dla niego życie to gra o sumie zerowej, gdzie można tylko wygrać, albo przegrać.
Zachowania mieszczące się w kategorii „walki” to przede wszystkim nieustanne zabieganie o znaczącą pozycję, dążenie do władzy, podkreślanie własnych kompetencji. Dla osób realizujących taką strategię, krytyka, kwestionowanie ich racji, czy nawet tylko nie uznanie ich ważności, to stany zagrożenia wyzwalające złość, a nawet agresję. Z kolei władza, odpowiednio wysoka pozycja społeczna, uznanie, wysoki status materialny, wyzwala satysfakcję, a nawet dumę i samozadowolenie.
Strategia „ucieczki” przejawia się wycofaniem się, unikaniem, ustępowaniem miejsca w dyskusjach i sporach.
Z kolei kiedy ktoś przyjmuje strategię uległości, wówczas przypomina on wiernego poddanego, który za wszelką cenę zabiega o względy swojego pana. Tu nie ma znaczenia poczucie własnego Ja, poczucie własnej godności. Najważniejsza jest miłość pana, a którą trzeba zabiegać.
Część osób, których życiem kieruje głównie ich ego balansuje pomiędzy tymi strategiami, a część przywiązują się głównie do jednej z nich.
Czym przejawia się zachowanie asertywne.
To, co w sposób szczególny charakteryzuje zachowanie asertywne, to nie prowokacyjny wpływ na pierwotne mechanizmy obronne. Nadaktywne, czy nadwrażliwe ego, nie interpretuje zachowań asertywnych jako zagrażające. Sprawia to, że osoba z takim ego w obliczu „stanu bezpieczeństwa” otwiera się na wymianę poglądów, dopiero wtedy gotowa jest budować relacje partnerskie.
Asertywna postawa buduje relacje oparte na zasadzie „wygrana-wygrana”. Nie uznaje zasad „wygrana-przegrana”, lub „przegrana-wygrana”. Charakterystyczną cechą asertywności jest szacunek do innych, oraz empatyczne wyrażanie zrozumienia dla ich stanowiska. Nie ma to nic wspólnego z manipulacją, gdyż cel jest jeden „wygrana-wygrana”. Fundamentem asertywności jest głębokie przekonanie: jestem O.K. i nie muszę tego udowadniać innym.
Jaką strategię wobec świata prezentują Rosjanie.
Od kilku pokoleń społeczeństwo rosyjskie karmione jest ideą wielkomocarstwowości. To na niej zbudowało poczucie własnej wartości: jesteśmy O.K., gdyż jesteśmy wielcy i ważni w świecie. Głębokie przekonanie o tym, że to głównie oni wyzwolili świat spod faszyzmu, do tego ich pozycja militarna w świecie, dodaje im pewności co do ich znaczenia na arenie międzynarodowej. Konstrukcja psychiczna większości Rosjan oparta jest na aktywnym ego. Naruszenie jej zawsze będzie wywoływało reakcje obronne. Tak działa psychika jednostki, a co za tym idzie również grupy – narodu.
Dziś musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy ważniejsza jest dla nas obrona naszych racji, czy budowanie relacji z Rosją opartych za zasadzie „wygrana-wygrana”?
Demonstrowanie wobec Rosji postawy podkreślającej naszą ważność, pokazywanie im naszych racji, udowadnianie, że są one głównie po naszej stronie, to przejaw aktywności naszego ego, to bodziec uaktywniający ego Rosjan.
Myślę, że wielu naszych polityków w ogóle nie ma świadomości, że zdrowe poczucie własnej godności, poczucie tożsamości, można budować tylko poprzez dezaktywację ego. Wielu nie rozumie jeszcze, że nie walką, a tylko postawą asertywną możliwe jest budowanie relacji z innymi opartymi na zasadzie „wygrana-wygrana”, relacji w pełni partnerski. I co dziwnego nie rozumieją oni, że asertywność oparta jest na zasadach i wartościach chrześcijańskich, na które tak często się powołują.
W swojej praktyce nie spotkałem jeszcze osoby, która na pytanie o to, co jest niezbędne w budowaniu trwałego i szczęśliwego związku, nie miałaby swojej własnej odpowiedzi. Półki księgarskie pełne są poradników z tego zakresu zagadnień, a kolorowe magazyny prześcigają się w poradach co zrobić, aby zbudować satysfakcjonujący związek.Jednocześnie, osobiste doświadczenie wielu z nas, a nawet niezbyt wnikliwa obserwacja par żyjących w związku partnerskim i małżeńskim pokazuje, jak trudne, a niekiedy wręcz niemożliwe jest zbudowanie związku trwałego i szczęśliwego.
Gdzie popełniamy błąd? Czy na pewno znamy wszystkie warunki jakie powinien spełniać trwały i szczęśliwy związek? A może nie dostrzegamy wszystkiego tego, co jest ważne w budowaniu relacji partnerskich/małżeńskich ?
Albert Einstein stwierdził, że „Istotne problemy naszego życia nie mogą być rozwiązane na tym samym poziomie myślenia na jakim byliśmy, kiedy je tworzyliśmy.”Oznacza to, że skuteczne rozwiązywanie problemów wymaga poszerzania wiedzy oraz zmiany świadomości – zmiany perspektywy. Tylko dzięki temu możemy zmieniać nasze przekonania, a co za tym idzie nasze postawy.
Dziś bezwzględnie potrzebna jest zmiana myślenia o związkach partnerskich/małżeńskich tak, aby ich szczęście i trwałość nie były jak los na loterii. Życie pokazuje jednoznacznie: nie sprawdza się dotychczasowy sposób myślenia o nich.
Stereotyp, który utrudnia, a niekiedy uniemożliwia budowanie trwałych i szczęśliwych związków.
Od wielu lat współpracuję z biurem zapoznawczym DuetCentrum, gdzie pełnię rolę konsultanta merytorycznego. W narracji klientów zlecających znalezienie „drugiej połowy” niemalże zawsze pobrzmiewa przekonanie, że oni są już w pełni gotowi i kompetentni do budowania związku. W trakcie prowadzonego wywiadu równie często głoszą tezę, że przyczyna ich dotychczasowych nieudanych związków leżała głównie po stronie partnera/partnerki.
Na taką postawę zwrócił już uwagę Erich Fromm, jeden z najwybitniejszych i najwszechstronniejszych myślicieli XX wieku. W swojej książce „O sztuce miłości” napisał: „większość ludzi uważa, że miłość to sprawa obiektu, a nie zdolności”. Dalej, odnosząc się do tego zagadnienia stwierdził, że „pogląd taki da się porównać do stanowiska człowieka, który chce malować, ale nie uczy się sztuki malarstwa, tylko twierdzi, że musi poczekać na odpowiedni obiekt, a potem, kiedy go już znajdzie, będzie malował znakomicie.”
Nie tylko klienci DuetCentrum, przypominają człowieka opisanego przez Ericha Fromma. W swojej pracy jako coach i terapeuta relacji partnerskich wielokrotnie spotykam się z taką postawą. Oczywiście są sytuacje takie jak na przykład przemoc, czy alkoholizm, gdzie przyczyna rozpadu związku jest jednoznaczna (chociaż i tu część przyczyn niekiedy leży po drugiej stronie). Jest jednak bardzo wiele rozpadających się związków, w których albo jedno, albo oboje partnerów to klasyczny przykład „malarza” Fromma.
Wymagania jakie stawia trwały i szczęśliwy związek.
Psychologia, jak również doświadczenie nie pozostawia cienia wątpliwości: trwałość i szczęście związku wymaga odpowiednich postaw („zdolności”) od obojga partnerów (!). I nie ma od tego odstępstwa. Każda rola, jaką pełnimy w życiu stawia swoje wymagania, również i ta związana z uczestnictwem w związku partnerskim. Nie jest przesadą stwierdzenie, że rola partnera stawia wymagania szczególne.
Miałem okazję przeprowadzić wywiady z parami, które miały za sobą długi staż małżeński, w których dominowała świeżość uczuć, a to, co rzucało się w oczy w sposób szczególny to wzajemny szacunek i troska. Praktycznie każdy z partnerów posiadał cechy, które kwalifikują ich do miana atrakcyjnego partnera. W oparciu o współczesną wiedzę psychologiczną, jak również korzystając z doświadczeń własnych oraz DuetCentrum, zdefiniowałem te cechy. To one stanowią o „zdolnościach”, o których mówił Fromm.
Cechy jakie wymaga od partnerów trwały i szczęśliwy związek.
Trwałość i szczęście związku wymaga od partnerów przede wszystkim otwartości na zmiany. To ta cecha pozwala na przełamanie mechanizmów chroniących psychiczne status quo. Dzięki temu możliwa jest weryfikacja przekonań partnerów, a co za tym idzie – korekta tych postaw, które są dla związku destrukcyjne.
Z kolei dla budowania najlepszej komunikacji pomiędzy partnerami niezbędna jest empatia każdego z nich. Dzięki niej możliwe jest najpierw dostrzeżenie różnych stanów emocjonalnych partnera, a potem odpowiednia reakcja wychodząca naprzeciw jego oczekiwaniom.
Jest jeszcze jedna, szczególna cecha niezbędna w budowaniu trwałego i szczęśliwego związku. To autonomia partnerów. Amerykański psychiatra i neurolog M. Scott Peck, autor bestselleru „Droga rzadziej wędrowana”, na podstawie swoich wieloletnich doświadczeń w pracy z parami stwierdził, że „dobre małżeństwo może istnieć tylko między dwojgiem silnych i niezależnych ludzi.” Autonomia jest takim stanem psychiki, który daje poczucie niezależności, i czyni z człowieka przede wszystkim dawcę, a nie biorcę miłości. Przeciwieństwem autonomii jest uzależnienie od związku W jego wyniku partner przyjmuje wyjątkowo destrukcyjną postawę, powszechnie określaną mianem „bluszcza”.
Wszystkie te cechy można rozwijać i doskonalić !
22 maja 2014 r. w „Strefie 89” (Szczecin ul. Jagiellońska 89 godz. 16.30) w ramach Światowych Dni Coachingu będę mówił o tych cechach. Uzasadnię jednocześnie dlaczego właśnie te cechy są tak ważne w budowaniu związku.
Należę do pokolenia, które dobrze pamięta cały pontyfikat Jana Pawła II. W sposób szczególny utkwiło mi w pamięci jego przesłanie „nie lękajcie się”. Z ust znawców i komentatorów pontyfikatu Jana Pawła II słyszę, że przesłanie to jest skrótem wszystkiego tego, co Papież chciał nam przekazać. Kiedy słucham dziś wielu zdeklarowanych katolików, kiedy obserwuję postawę osób duchownych, kiedy słucham Radia Maryja, to często odnoszę wrażenie, że oni nie zrozumieją tego, co chciał nam przekazać nasz Papież.
Lęk jest nam potrzebny, gdyż dzięki niemu potrafimy odpowiednio zareagować na wszystko to, co zagraża naszej egzystencji. Problem zaczyna się wtedy, kiedy lęk przyjmuje zawyżony poziom. Wówczas człowiek z takim lękiem praktycznie widzi tylko zagrożenia, a jego życie zdominowane jest głównie reakcjami obronnymi „walki”, albo „ucieczki”.
Jan Paweł II dobrze znał ten mechanizm i jego skutki. Ponadto wiedział jak lęk bardzo daleki jest od prawdziwych przejawów wiary. Biblia w wielu miejscach deprecjonuje lęk i jego wszelkie przejawy. I tak na przykład możemy w niej przeczytać: „Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka!” (J 14.27), „Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia.”(2Tm 1.7) „O nic się już zbytnio nie troskajcie, ale w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem!” (Flp 4.6)
Papieskie „nie lękajcie się” mimo jasności przekazu może nie „zadziałać” w wielu ludziach. Samo przyjęcie czegoś w sensie intelektualnym, często nie zmienia jeszcze postaw i zachowań. Niezbędne jest budowanie świadomości – dogłębnego zrozumienia, co te słowa oznaczają. I na tym m.in. polega skuteczna ewangelizacja.
Niestety wielokrotnie mam okazję słyszeć z ust zdeklarowanych katolików, podkreślających mocno swoją wiarę w Boga, jak bardzo życie jest przepełnione zagrożeniami. Ich strategia myślowa zdominowana jest głównie lękiem. Próba wskazania im pozytywów życia najczęściej wyzwala w nich złość, gdyż takie myślenie jest w zupełnej sprzeczności z ich przekonaniami.
Bardzo często słyszę w Radiu Maryja informacje, komentarze, które mówią głównie o zagrożeniach i niebezpieczeństwach współczesnego życia. Nie tylko utrwala to lęk tych, którzy mają go w nadmiarze, ale i bardzo odległe jest od papieskiego „nie lękajcie się”.
Taka postawa odległa jest od misji jaką ma do spełnienia Kościół.
W jednej z homilii Jan Paweł II powiedział: „ Musicie być mocni mocą miłości, która jest potężniejsza niż śmierć.” To nie lęk i wynikła z niego postawa, a miłość powinna dominować w naszym życiu. Mówią o tym również psychologowie, jak również wpisuje się to w postawę dojrzałego katolika.
Dziś obchodzimy uroczystości kanonizacji Jana Pawła II. Może w dowód naszego uznanie jego świętości, w dowód wierności jego słowom, będziemy z większą skutecznością wdrażali w życie jego najważniejsze przesłanie „ nie lękajcie się”.
11 października 1992 roku Jan Paweł II zatwierdził do publikacji Katechizm Kościoła Katolickiego. We wstępie do tego ważnego dokumentu, nazwanego przez Papieża Konstytucją czytamy: „Proszę zatem pasterzy Kościoła oraz wiernych, aby przyjęli ten Katechizm w duchu jedności i gorliwie nim się posługiwali….Katechizm zostaje im przekazany, by służył jako pewny i autentyczny punkt odniesienia w nauczaniu doktryny katolickiej.” Jak bliska jest nauka dzisiejszego Kościoła temu „punktowi odniesienia” ? Na ile nasza postawa, jako członków Kościoła, jest spójna z Katechizmem przekazanym nam przez Jana Pawła II ?
W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy: „Patrzmy na Jezusa, który nam w wierze przewodzi i ją wydoskonala.”(165) Stąd tak często można usłyszeć z ust osób duchownych wezwanie do tego, abyśmy kroczyli drogą Jezusa. Według nauki Kościoła im bardziej poznajemy Jezusa, im bardziej rozumiemy jego życie, śmierć i zmartwychwstanie, tym większa nasza wiara.
Okazuje się jednak, że poznanie Jezusa, a więc doskonalenie naszej wiary niemożliwe jest bez udziału Ducha Świętego. Jednoznacznie artykułuje to Katechizm: .: „Duch Święty objawia ludziom kim jest Jezus.” (152), „…poznanie Syna Bożego dokonuje się przez Ducha Świętego”. (683) To z tego powodu w Kościele Katolickim Duch Święty jest „…nadrzędnym podmiotem całej misji Kościoła.” (852)
Trudno tu mieć jakąkolwiek wątpliwość: prawdziwa wiara możliwa jest tylko za sprawą Ducha Świętego. Pobrzmiewa to bardzo mocno na stronach Katechizmu. To nie nasze słowne deklaracje stanowią o sile naszej wiary. Publiczne obnoszenie się przynależnością do Kościoła jeszcze nic nie znaczą. Jak czytamy w Katechizmie: „Jezus poucza nas, że do Królestwa niebieskiego nie wchodzi się przez słowa…” (2826)
W sposób naturalny pojawia się tu pytanie, co to znaczy być poruszonym przez Ducha Świętego? Po czym mamy poznać, że działa w nas Duch Święty, co byłoby miarą naszej wiary? Katechizm również i to wyjaśnia: „Owocami Ducha są doskonałości, które kształtuje w nas Duch Święty jako pierwociny wieczystej chwały. Tradycja Kościoła wymienia ich dwanaście: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wspaniałomyślność, wierność, skromność, wstrzemięźliwość, czystość.” (1832)
Wynika z tego, że im więcej w nas owoców Ducha, tym bliżej jesteśmy Syna Bożego, tym większa nasza wiara, tym bliżej nam do zbawienia, a tu na ziemi, tym lepiej będziemy sobie radzili z trudnościami codziennego życia.
Jak często można usłyszeć deklarację: jestem osobą wierzącą, praktykującą, jestem katolikiem. Ilu polityków obnosi się ze swoim katolicyzmem. Jednocześnie w postawie tych ludzi bardzo trudno dostrzec owoce Ducha Świętego, o czym Kościół praktycznie niewiele mówi. Można odnieść wrażenie, że zapomina on o swojej misji, że nie ma dla niego znaczenie postawa jego członków. Jak gdyby ważniejsza była ilość, a nie jakość. Dowodem na to, niech będzie chociażby niejednoznaczne stanowisko Kościoła wobec głębokich podziałów jakie pojawiły się po tragedii smoleńskiej. Nie słyszałem słów potępienia dla „mowy nienawiści” jaka wszechobecna jest na scenie politycznej. Czyżby poprawność polityczna, dla hierarchów Kościoła, była ważniejsza od tego co mówi Katechizm?
W przededniu kanonizacji Jana Pawła II warto aby wszyscy członkowie Kościoła Katolickiego, w tym osoby duchowne, zadali sobie pytanie: ile jest w nas miłości, radości, pokoju, cierpliwości, uprzejmości, dobroci, wspaniałomyślności, wierności, skromności, wstrzemięźliwości, czystości ? Myślę, że właśnie na taką autorefleksję z naszej strony oczekuje Jan Paweł II.
Przez wiele lat mojego życia Święta Wielkanocne były dla mnie głównie tradycją. Sobotnie odwiedzanie kościołów z rodzicami, niedzielna Rezurekcja, a potem uroczyste śniadanie. Z tym głównie kojarzyła mi się Wielkanoc. Kiedy zacząłem intensywnie poszukiwać drogi osobistego rozwoju, siłą rzeczy wzrastała moja świadomość. Wówczas to zupełnie z innej perspektywy spojrzałem na to Święto. W zmartwychwstaniu Jezusa dostrzegłem bardzo ważne przesłanie.
W życiu każdego człowieka są trudne, a niekiedy nawet bardzo trudne chwile. Często niosą one ból i cierpienie. Kiedy osobiście byłem dotknięty takimi chwilami, uświadomiłem sobie, że jest w nich jakiś sens, jakaś treść i przesłanie. Refleksja ta pojawiła się po pewnym czasie, kiedy uzmysłowiłem sobie, że gdyby nie te trudne chwile, to nie znalazłbym się w nowym miejscu, które było dla mnie dużo lepsze niż poprzednie. Okazało się, że ból i cierpienie jak gdyby przesunęło mnie w inną, lepszą dla mnie perspektywę.
Dziś patrzę na zmartwychwstanie Jezusa jako na dowód i jednocześnie symbol odrodzenia człowieka, jakie pojawia się po okresie bólu i cierpienia. Każde wydarzenie, które je wywołuje niesie ze sobą pozytywną zmianę. Myśl ta zawarta jest w powszechnie znanym powiedzeniu: co cię nie zabije, to wzmocni, a rówieśnik Jezusa – Seneka Młodszy powiedział: przez ciernie do gwiazd.
Z okazji tych szczególnych Świąt życzę wszystkim nie tylko radości, ale i utrwalenia przekonania, że każdy problem niesie ze sobą szansę, że za każdym cierpieniem jest odrodzenie.
Pierwszy raz o możliwości zamachu w Smoleńsku usłyszałem z ust mojej znajomej 11 kwietnia 2010 r. Z dużą pewnością w głosie powiedziała mi, że być może za jej życia tragedia ta nie będzie wyjaśniona, ale prawda i tak kiedyś wyjdzie na jaw. Moja znajoma, a potem jak się przekonałem, znacząca część Polaków jeszcze przed badaniem przyczyn tragedii smoleńskiej znała jej przyczyny. Psychologia dobrze zna to zjawisko.
Dziś po czterech latach od tego wydarzenia, kiedy znane jest już stanowisko specjalistów od badania wypadków lotniczych, 23 % Polaków nadal jest przekonanych, że w Smoleńsku był zamach. Większość komentatorów za ten stan rzeczy oskarża PiS, w tym głównie posła Macierewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem na to, jak odbieramy otaczającą nas rzeczywistość w znaczącym stopniu wpływa nasza psychika, a nie fakty. To za jej przyczyną fakty interpretujemy tak, aby wpisywały się w nasze przekonania. To, co mówi poseł Macierewicz oraz PiS, to dla wielu Polaków żadna nowość, a jedynie potwierdzenie ich przekonań.
Dziś Polacy mają do dyspozycji zarówno stanowisko prezentowane przez dr Laska, jak również przez grupę posła Macierewicza. Jak się okazuje 23 % Polaków dosłownie chłonie to, co mówi poseł Macierewicz i dyskredytuje fakty prezentowane przez specjalistę od wypadków lotniczych. I nie ma to nic wspólnego z inteligencją jednej czy drugiej grupy. To wynik działania psychiki.
Jak twierdzi profesor psychologii Tomasz Maruszewski „Wiele osób na co dzień próbuje ograniczyć swój wysiłek poznawczy, aby uczynić świat bardziej dla siebie przewidywalnym i kontrolowalnym. Zamykają się w psychicznym więzieniu o zaostrzonym rygorze, który nie pozwala im wykroczyć poza zaklęty krąg prawd, które sami znają.”
Z kolei uznany na świecie psycholog społeczny Elliot Aronson tak opisuje nasz sposób postrzegania świata: „Nie przetwarzamy informacje w sposób bezstronny, lecz zniekształcamy je tak, by pasowały do naszych wcześniej uformowanych poglądów.” Do tego angażujemy naszą inteligencję, która jedynie potwierdza to, do czego jesteśmy przekonani. Zjawisko to odkrył Edward De Bono, autorytet w dziedzinie kreatywnego myślenia. Jego zdaniem: „Człowiek wysoce inteligentny potrafi wymyślić dobrze skonstruowaną argumentację na poparcie praktycznie dowolnego punktu widzenia.”
To tylko wybrane przeze mnie fragmenty wypowiedzi specjalistów od ludzkiej psychiki. Istnieje całą masa badań naukowych potwierdzających zjawisko, jak bardzo potrafimy wykrzywić postrzeganą przez nas rzeczywistość. Dyskutujemy, kłócimy się o interpretację faktów, w ogóle nie zadając sobie pytania, czy na pewno widzimy świat takim jaki on jest.
Mam ogromny żal do psychologów, że nie zabierają głosu na ten temat. Być może świadomość tego zjawiska w wielu Polakach wyzwoliłaby autorefleksję. Chociaż z drugiej strony nie wiem, czy politycy są tym zainteresowani.
Było to chyba dziesięć lat temu, kiedy uświadomiłem sobie, jak dużo czasu poświęcam na myślenie, z którego nic nie wynika. Taka para w gwizdek. Energochłonny, czasochłonny, i jednocześnie bezproduktywny proces. Pod wpływem tych refleksji sformułowałem zasadę „ograniczonego zaufania do własnych myśli”, którą pierwszy raz opisałem w mojej książce „Psychologia jednostki. Odkoduj szyfr do swego umysłu.” Dziś obserwuję jak bardzo jest ona przydatna, a ostatnio zawartą w niej ideę odnalazłem w książce „Potęga teraźniejszości” Echarta Tolla.
Autor tej godnej polecenia książki twierdzi, że „u większości ludzi osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu procent myślenia polega na bezużytecznym międleniu w kółko tego samego, co więcej, ponieważ myślenie to ma charakter zaburzony, a często też negatywny, jest w znacznej mierze szkodliwe.”
Moje doświadczeni pokazuje, że to, co sprzyja naszym myślom, to niemalże bezwarunkowe zaufanie do nich. Bez względu na ich treść pozwalamy na ich obecność w naszej świadomości. Do tego często sami je „nakręcamy”.
Dlaczego dotyka nas przymus bezproduktywnego myślenia?
Kiedy napotykamy jakiś problem lub kłopot (z kimś, z czymś, albo z samym sobą), kiedy mamy poczucie krzywdy, kiedy opanowani jesteśmy przez stres, wówczas z automatu uruchamia się mechanizm reagujący na tego typu sytuacje (nazywam go mechanizmem reakcji obronnych). W jego interpretacji jest to stan zagrożenia. Wówczas mechanizm ten angażuje nie tylko naszą uwagę, ale i nasz umysł, aby w pierwszej kolejności pilnie przeanalizować sytuację, a potem wymyśleć najlepsze rozwiązanie, które doprowadzi nas do stanu bezpieczeństwa – równowagi. I tu ma swój początek bezproduktywne myślenie.
Chyba każdy miał okazję słyszeć pytania w stylu: „dlaczego on mnie zostawił ?”, „dlaczego tak mnie potraktowali ?”, „dlaczego nic mi się nie udaje?” i.t.p. Analizą opartą głównie na pytaniu „dlaczego?”, osoby zdominowane poczuciem krzywdy, usiłują zdobyć wiedzę na temat przyczyn tego, co ich spotkało. Najczęściej nie mają świadomości, że ich zawężona uwaga nie pozwala dostrzec inne aspekty ich problemu. W ten sposób tkwią w swoim bólu uwięzieni przez własne przekonanie, że tylko takie myślenie, jest dla nich najlepszym rozwiązaniem.
Są osoby, które w obliczu problemów, czy nawet tylko braku satysfakcji, koncentrują swoją uwagę głównie na poszukiwaniu najlepszych dla nich rozwiązań. W oparciu o posiadaną wiedzę i doświadczenia, wykorzystując swoje IQ (iloraz inteligencji), uruchamiają proces myślenia. Zdawać by się mogło, że jest to najbardziej właściwa droga do poszukiwania najlepszych decyzji i wyborów, tymczasem doświadczenie pokazuje, że często wcale tak nie jest. Właśnie podjąłem współpracę z coachingowym klientem, który myśli już parę lat. Dziś jest nałogowcem uzależnionym od myślenia, które w ogóle nie przekłada się na pozytywne efekty jego życia. Wielokrotnie słyszę od osób szukających wyjścia z trudnej sytuacji: „muszę to jeszcze raz przemyśleć”, a potem okazuje się, że nic z tego nie wynika. Kolejne, tym razem niby inne myślenie, ani na trochę nie posunęło do przodu tych osób, na drodze poszukiwania dobrych rozwiązań.
Wspomniany przeze mnie Echart Toll twierdzi, że „przymus myślenia jest w dzisiejszych czasach rodzajem epidemii”. To mechanizm reakcji obronnych zmusza nas do myślenia, które ma doprowadzić do najlepszych dla nas rozwiązań. Niestety ten proces w jaki zostaliśmy wyposażeni przez naturę jest niedoskonały. Brakuje nam mechanizmu, który automatycznie poszerzyłby zakres myślenia, dostarczyłby nowych danych tak, abyśmy mieli dostęp do innej perspektywy, niż ta w której pojawił się problem.
To już Albert Einstein stwierdził, że „Istotne problemy naszego życia nie mogą być rozwiązane na tym samym poziomie myślenia na jakim byliśmy, kiedy je tworzyliśmy.” Oznacza to, że skuteczne rozwiązywanie problemów bezwzględnie wymaga poszerzania wiedzy oraz zmiany świadomości – zmiany perspektywy. Tylko dzięki temu możemy doskonalić nasze myślenie, w tym nasze decyzje i wybory.
Dopóki nie mamy pewności, że nasze myślenie zmieniło swój poziom, a my wyszliśmy ze starej perspektywy postrzegania świata, trzeba postawić znak STOP przed naszym myśleniem. Kiedy jednak to się nie udaje, należy wprowadzić zasadę „ograniczonego zaufania do własnych myśli”. To się naprawdę opłaca.
Pamiętam jak na jednym ze szkoleń prowadzący zalecał poranne ćwiczenie: stań przed lustrem, wyprostuj przed siebie prawą rękę, zegnij ją w łokciu, poklep się po lewym ramieniu wypowiadając słowa: „jestem O.K.”. Czytałem wiele poradników z zakresu rozwoju osobistego, które zalecały afirmację w stylu: „jestem szczęśliwy, spełniony i bogaty”. Na takiej strategii opierał się narodowy program podnoszenia samooceny mieszkańców USA zainicjowany w latach 70 ubiegłego wieku. Po latach okazało się, że nie przyniósł on oczekiwanych rezultatów, a gabinety terapeutyczne nie tylko, że nie odnotowały spadku liczby klientów, ale wręcz umocniły swoją pozycję na rynku usług.
Miejscem, w którym manifestuje swoje działania nasza psychika jest nasza świadomość – ekran umysłu. To na nim możemy dostrzec nasze myśli (w tym te dotyczące samooceny), uczucia, jak również informacje pochodzące z naszych zmysłów (wzrok, słuch, węch, smak, dotyk). Ekran umysłu przypomina monitor komputera. Wszystkie złożone (niekiedy niewyobrażalnie złożone) procesy prowadzące do końcowego efektu pracy komputera, mają miejsce poza monitorem. Jest on miejscem do wydawania komputerowi poleceń realizacji określonych zadań, jak również miejscem wczytywania potrzebnych nam programów użytkowych. Podobnie rzecz się ma z naszym monitorem umysłu – świadomością.
Według amerykańskich naukowców – autorów narodowego programu podnoszenia samooceny , „program” w formie myśli zawierających przekaz „jestem O.K.”, to skuteczna droga do podnoszenia samooceny. Proces ten traktowali jako najlepszy sposób na budowanie pozytywnych postaw, na odblokowanie całego potencjału jaki tkwi w ludziach.
Założenia amerykańskich naukowców są słuszne pod jednym warunkiem, że „system operacyjny” człowieka będzie w pełni sprawny! Wówczas rzeczywiście myśli w stylu „jestem O.K.” są konstruktywne dla psychiki, skutecznie budują wiarę w siebie. Kiedy jednak „system operacyjny” szwankuje, wówczas psychika człowieka reaguje podobnie jak komputer z zawirusowanym systemem operacyjnym. Wówczas pojawiają się trudności z pracą komputera, a nowe programy użytkowe niekiedy w ogóle nie dają się uruchomić. Można odnieść wrażenie, że amerykańscy naukowcy nie do końca znali strukturę ludzkiej psychiki.
Co należy rozumieć pod pojęciem „systemu operacyjnego” człowieka.
Gdyby tak ułożyć łańcuch przyczynowo-skutkkowy wszystkiego tego, co rejestrujemy na monitorze naszego umysłu, to na jego początku będzie odczuwany przez nas poziom bezpieczeństwa, manifestujący się wiarą w siebie. Parametr ten niedostępny świadomości większości ludzi, decyduje o ich strategii myślowej. Jest to albo strategia walki lub ucieczki, albo strategia pokoju. Ponadto parametr ten decyduje o rodzaju doznawanych uczuć, emocji, a nawet o sposobie postrzegania świata. Niedostępność tego parametru (brak informacji o tym parametrze na ekranie umysłu), wynika z braku odpowiednio wysokiego poziomu samoświadomości. Podobnie jak niewiele wiemy o oprogramowaniu naszych komputerów, gdyż jesteśmy głównie ich użytkownikami, a nie programistami.
Psychologia nie ma już dziś wątpliwości, że to co rejestrujemy na monitorze naszego umysłu, to efekt końcowy tego, co zadziało się poza naszą świadomością (poza monitorem umysłu). Analogia do góry lodowej, której widzimy tylko wierzchołek, w pełni została potwierdzona przez naukę. Stąd również analogia do komputera jest w pełni uzasadniona.
Czym przejawia się niesprawny „system operacyjny” człowieka.
Często mam okazję obserwowania ludzi, w których postawie widać wyjątkowo silnie demonstrowany przekaz: „wszystko jest O.K.”. Jednocześnie kiedy napotykają sytuacje trudne emocjonalnie, to albo szybko się załamują, albo pojawia się w nich złość, a nawet agresja. Ludzie ci potrafią być wyjątkowo krytyczni, a nawet złośliwi wobec innych, nie obca jest im również zazdrość. Taka postawa jest w zupełnej sprzeczności z postawą opartą na głębokiej wierze w siebie (na w pełni sprawnym „systemie operacyjnym”). Kiedy mam możliwość rozmawiania z takimi ludźmi, najczęściej okazuje się, że ich postawa to efekt jakiegoś szkolenia, albo lektury poradnika, albo życzliwych porad. W wyniku poszukiwań podyktowanych potrzebą zmian swojej postawy odnaleźli sposób polegający na utrzymywaniu na ekranie umysłu myśli o charakterze „jestem O.K., życie jest piękne”.
Kiedy mamy niesprawny „system operacyjny” (brak wiary w siebie) niezbędna jest jego korekta. Inaczej nawet najlepszy „program użytkowy” nie będzie działał. Korekty możemy dokonać tylko wtedy, kiedy nasz „system operacyjny” wywołamy na ekran naszego umysłu, kiedy uświadomimy sobie, że nie jesteśmy tak doskonali, że brakuje nam wiary w siebie. Może to być proces trudny, a nawet bolesny, ale nie ma innej drogi przemian prowadzących do prawdziwego, życiowego sukcesu.
Uważam, że warto skorzystać z amerykańskich doświadczeń, w pełni potwierdzanych postawami jakie możemy obserwować niemalże codziennie. Najwyższy czas, aby obnażyć nieskuteczność działań, które są powierzchowne i nie tylko, że nie korygują postaw i zachowań, ale wręcz mogą im szkodzić. Znam historię osoby, które propagowała bardzo atrakcyjne „programy użytkowe” bez uwzględniania stanu „systemu operacyjnego”. Manifestowała swoją postawą przesłanie: „bądź szczęśliwy i bogaty”. Kilka lat temu osoba ta popełniła samobójstwo.
Każdy człowiek posiada niezbędny potencjał, aby budować prawdziwe, oparte na silnych fundamentach szczęście. Każdy może zostać własnym, kompetentnym programistą, który potrafi korygować „system operacyjny”. Mówię o tym jako praktyk, a nie teoretyk. Wystarczy do tego odpowiednia wiedza, na bazie której budowana jest samoświadomość. Warto przy tym pamiętać, że w tym procesie prawdziwych przemian może pojawić się chwilowy ból i cierpienie. Wiedział już o tym ponad dwa tysiące lat temu Seneka Młodszy, wypowiadając słowa: „przez ciernie do gwiazd”.
W zachowaniu bardzo wielu ludzi obserwuję coś, co jest mi bardzo dobrze znane. To silna potrzeba bycia lubianym, która towarzyszyła mi przez większość mojego życia. Było mi dane poznać jej wpływ nie tylko na sferę relacji z innymi. Kiedy bardzo chcemy być lubiani przez innych, potrzeba ta potrafi zdominować nie tylko nasze działania, ale i myślenie, uczucia, jak również sposób postrzegania świata. Może ona umykać naszej świadomości, co nie zmniejsza jej wpływu na praktycznie wszystkie sfery naszego życia. Stajemy się marionetką sterowaną tą potrzebą, która skryta jest w naszej nieświadomości.
Potrzeba bycia lubianym przyjmuje różne formy. Może to być potrzeba bycia akceptowanym, ważnym w oczach innych, docenionym, i uznanym jako osoba wyjątkowa. Praktycznie każdy wyposażony jest w tę potrzebę. Potrzeba bycia lubianym bardzo dobrze znana jest psychologii. Abraham Maslow – twórca hierarchii potrzeb człowieka, już w szkole z pewnym zdziwieniem stwierdził jak pozytywny wpływ na niego mają życzliwe słowa nauczycielki skierowane pod jego adresem. I właśnie to spostrzeżenie ukierunkowało jego późniejsze zainteresowania.
Nie ma problemu kiedy potrzeba bycia lubianym ma zdrowy poziom. Wówczas nawet sprzyja ona budowaniu relacji z innymi. Gorzej jest kiedy przyjmuje zawyżony poziom. W takiej sytuacji może być nawet bardzo destrukcyjna. Widać to wyraźnie w postawie człowieka, który posiada zawyżony poziom tej potrzeby, i który nie otrzymuje jednoznacznych informacji od innych: „lubimy cię”. Niekiedy przypomina on psa merdającego ogonem, wpatrzonego w oczy swojego pana. Skrajna destrukcja pojawia się kiedy z otoczenia płyną informacje przepełnione głównie krytyką. Wówczas jego postawa przypomina obraz „zbitego psa”. Poczucie własnej wartości w takiej sytuacji może spaść niemalże do zera. Skutki takiego stanu rzeczy przejawiają się nie tylko brakiem skuteczności działania, pogorszeniem relacji z innymi, ale i większą podatnością na choroby. Doświadczyłem tego osobiście.
Próba szukania środowiska, które najlepiej zaspokajałoby zawyżoną potrzebę bycia lubianym, to wyjątkowo nieskuteczna strategia poprawy jakości życia. Błędem jest również szukanie rozwiązania tego problemu w doskonaleniu własnych umiejętności zdobywania sympatii innych. Działania takie mogą przynieść pozytywne rezultaty, ale tylko doraźnie. Działają jak tabletki przeciwbólowe, które chwilowo potrafią zmniejszyć uczucie dyskomfortu, ale nie likwidują źródła problemu.
Potrzebowałem wiedzy, doświadczenia i czasu, aby najpierw odkryć w sobie zawyżoną potrzebę bycia lubianym, a potem podjąć działania na rzecz neutralizowania jej wpływu na moje życie. Niestety nie spotkałem na swojej drodze nikogo kto mógłby mi w tym pomóc. To dlatego proces samopomocy rozciągnięty był w czasie.
Od chwili kiedy osiągnąłem wyższy poziom samoświadomości, moją uwagę nie kieruję na innych w poszukiwaniu „głasków psychologicznych”, a na sobie, na własnych uczuciach. Uzyskuję w ten sposób coraz większy dostęp do tego, co wcześniej było poza moją świadomością. Dziś czuję się jak kompetentny informatyk, który potrafi dotrzeć w głębokie struktury oprogramowania komputera. Efektem tego jest skuteczna neutralizacja mojej zawyżonej potrzeby. Tak w największym skrócie wygląda proces opanowania zawyżonej potrzeby bycia lubianym.
Pozytywnym efektem drogi jaką dotychczas przeszedłem jest bardzo dobra znajomość różnych objawów jakie wywołuje ta zawyżona potrzeba. Bez trudu diagnozuję zachowania i postawy będące efektem jej działania. Jest mi to bardzo pomocne w skutecznym pomaganiu innym. Do tego nie mam problemu z wyzwoleniem u siebie empatycznych reakcji, gdyż bardzo dobrze pamiętam swoje uczucia i całą masę problemów, których źródłem była moja destrukcyjna – zawyżona potrzeba.
Dziś czuję, że muszę o tym głośno mówić. Mam nadzieję, że w ten sposób uświadomię komuś, że brak satysfakcji jaki odczuwa w relacjach z innymi, brak poczucia skuteczności działania, to być może efekt wpływu tej potrzeby. Pamiętając jak byłem osamotniony w poszukiwaniach najlepszych dla siebie rozwiązań, jestem otwarty na bezwarunkowe wsparcie innych. Chętnie odpowiem na pytania, wskażę pomocną literaturę.
Rok temu lekarz z jakim konsultowałem mój problem z kręgosłupem, podjął decyzję o skierowaniu mnie na operację. Dziś jestem już po zabiegu. Kilka dni temu wróciłem ze szpitala, gdzie lekarze dokonali stosownej korekty kręgosłupa. Oczekiwanie na operację, potem pobyt w szpitalu pozwolił mi osobiście „dotknąć” problemu naszej służby zdrowia. W sumie mam mieszane wrażenia.
Oczekiwanie na operację jeden rok to dużo, tym bardziej, że coraz gorzej radziłem sobie z bólem. Kiedy jednak skonfrontowałem ten czas z okresem pomiędzy decyzją o operacji, a operacją w Kanadzie uznałem, że w Polsce nie jest aż tak źle. Tam mój brat czekał na operację kolana półtora roku. Żadne to pocieszenie, ale uznałem, że oceniając służbę zdrowia w Polsce powinienem konfrontować ją z tymi, które działają w innych krajach. Miałem dostęp tylko do sprawdzonych informacji z Kanady.
Efekt operacji ocenię za kilka miesięcy, ale już dziś mam swoje zdanie na temat opieki szpitalnej. Co prawda w szpitalu byłem tylko siedem dni, ale był to wystarczający czas, aby przyjrzeć się z bliska jak ta opieka jest realizowana. Jeżeli chodzi o wyżywienie to można było odnieść wrażenie, że ktoś mając do dyspozycji głodową stawkę dzienną na jednego chorego usiłuje go nakarmić. Nie zawsze to wychodziło, ale starania były widoczne.
Ogólne moje wrażenie było takie, że opieka nad chorym od strony medycznej spoczywa głównie na paniach pielęgniarkach. Lekarze poza zdawkowymi, schematycznymi pytaniami zadawanymi podczas wizyty praktycznie są nieobecni. To panie pielęgniarki przynoszą leki, sprawdzają temperaturę, reagują praktycznie na wszystkie potrzeby pacjentów. Jeżeli miałbym zastosować szkolną skalę ocen, to postawiłbym im szóstkę. Każda z nich poza wysokim poziomem kompetencji jaki dało się zauważyć, miała w sobie ponad przeciętny poziom empatii, życzliwości i tolerancji. Troska jaką wykazywały wobec chorych przypominała tę, jaką wyraża się dla najbliższych. Kiedy dzień po operacji wzrosła mi temperatura, w nocy pielęgniarka przychodziła do mnie, dotykała mojego czoła sprawdzając, czy zadziałały leki. Przypominało mi to czasy dzieciństwa, kiedy byłem pod opieką mamy.
Ocena ogólna jaką wystawiłbym służbie zdrowia to 3+. W pamięci staram się utrzymywać głównie postawę pań pielęgniarek. Wiem, że te pozytywne wspomnienia wspierają mój proces rehabilitacji. Jednocześnie zastanawiam się jakie możliwe są jeszcze z mojej strony działania, abym nie musiał korzystać z usług służby zdrowia.
Czasu nie cofnę, ale wiem jak pomocna byłaby odpowiednia profilaktyka. Gdybym odpowiednio wcześniej otrzymał niezbędną wiedzę, gdyby odpowiednio wcześniej ktoś budował moją świadomość w zakresie „korzystania z kręgosłupa”, to być może nie byłaby potrzebna operacja. Może w tym tkwi tajemnica poprawy funkcjonowania służby zdrowia. Taniej jest zapobiegać niż leczyć.