Pytanie to pojawiło się u mnie w reakcji na historię małżeństw jakie ostatnio miałem okazję poznać, jako coach relacji partnerskich. Już wcześniej będąc konsultantem w biurze matrymonialnym, wielokrotnie pojawiało się u mnie to pytanie. Destrukcja jaka pojawia się w związkach potrafi niszczyć partnerów, a jednocześnie bardzo negatywnie wpływać na kształtowanie osobowości dzieci. Niekiedy w wyniku pracy obojga partnerów, relacje mogą się zamienić w „płomienną przyjaźń”, często jednak, z czasem, destrukcja przybiera coraz ostrzejszą formę. Czy wówczas trwanie w takim związku ma swoje granice?
Według doktryny Kościoła Katolickiego „co Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela” (Mt 19,6), co tłumaczone jest, iż małżeństwo bez względu na wszystko powinno trwać. Kościół nie dopuszcza eutanazji małżeństwa. Mimo tego, że należę do Kościoła Katolickiego, mimo tego, że wiara katolicka jest mi bardzo bliska, w obliczu moich doświadczeń, nie mogę zgodzić się z takim stanowiskiem.
Osobowość człowieka może być tak destrukcyjna, że nie tylko oddala jego samego od Boga, ale poprzez wpływ na najbliższych, niszczy również ich samych. Zmiana destrukcyjnych zachowań na konstruktywne najczęściej wymaga terapii. Jednak, aby ją podjąć, potrzebna jest świadomości własnej niedoskonałości, a z tym jest największy problem, często nie do przeskoczenia.
Co jest głównym źródłem destrukcji w małżeństwie?
Nie tylko psychologowie twierdzą, że nie różnimy się zakresem naszych podstawowych potrzeb. Wśród nich są takie, które w sposób szczególny wpływają na nasze relacje z innymi, w tym na relacje partnerskie/małżeńskie. Jest to potrzeba uznania, docenienia, akceptacji, szacunku, troski, zrozumienia. Można je ująć pod wspólnym mianownikiem, który często określa się mianem potrzeby miłości.
Wśród wielu innych potrzeb, każdy człowiek ma również potrzebę miłości.
Problem zaczyna się wtedy, kiedy potrzeba ta jest zbyt duża, co najczęściej ma swoje źródło w niewłaściwych relacjach w dzieciństwie, jakie tworzyli rodzice i wychowawcy. Wówczas podobnie jak inne niezaspokojone potrzeby np. potrzeba jedzenia, czy picia, potrzeba miłości absorbuje całą uwagę człowieka, determinuje jego zachowanie i postawę. Potrzeba ta tworzy „czarną dziurę” w ludzkiej psychice, którą nikt z zewnątrz nie jest w stanie zasypać. Inni jedynie mogą poprzez różne wyrazy miłość, doraźnie zmniejszyć dyskomfort jaki tworzy „głód miłości”.
Niezaspokojona potrzeba miłości tworzy poczucie wewnętrznego napięcia i niepokoju. Ten dyskomfort występuje z różnym nasileniem. Szczególnie mocno odczuwany jest w chwilach obniżonego nastroju i stresu. Wówczas to nasilają się w sposób szczególny pretensje i uwagi kierowane do partnera/partnerki. Wtedy to zupa może być przesolona, chociaż jeszcze wczoraj smakowała. Z kolei żona może stawiać zarzut zbyt małego zaangażowania męża w wychowanie dzieci, chociaż to on głównie odrabia z nimi lekcje.
Po wielu latach trwania takiego stanu w osobie z zawyżoną potrzebą miłości utrwala się przekonanie, że to partner/partnerka winna jest temu, że jej związek jest tak nieudany. Z dziwną satysfakcją znajduje kolejne argumenty potwierdzające jej stanowisko, a awantury jak gdyby dodawały jej energii. Nie rzadko wówczas pojawia się głośno artykułowane przekonanie: zmarnowała/zmarnował mi życie.
Długo w mojej pamięci pozostaną sesje jakie miałem z klientem, który podejmował różne próby, aby ratować swoje małżeństwo. Jego żona była klasycznym przykładem osoby z wyjątkowo wysokim poziomem potrzeby miłości. Nasilające się uwagi, pretensje, nie spełnione oczekiwania, z biegiem czasu przyjęły formę awantur. Obecne przy nich dzieci coraz częściej reagowały smutkiem i wycofaniem. On próbował ją namówić na terapię, ale ona widziała problem głównie w nim. Dziś już nie są małżeństwem i to z jej inicjatywy. On spotyka się z dziećmi w wyznaczonych przez sąd terminach. Ma z nimi wspaniały kontakt. Nie czuje do byłej żony żalu, a jedynie współczucie. Powiedział mi nawet, że gdyby ona zrozumiała gdzie tkwi problem, gdyby podjęła pracę nad sobą, to byłby gotów na nowo podjąć wysiłek budowania ich związku.
Uważam, że trwanie w destrukcyjnym związku ma swoje granice. Destrukcja niesie ze sobą niekiedy ogromne koszty. Dotyka przede wszystkim dzieci. Do tego praktycznie uniemożliwia proces samorozwoju, samodoskonalenia, angażując uwagę na rzecz walki o trwanie tego związku. Określenie, gdzie jest ta granica jest bardzo trudne. Na pewno wymaga to czasu oraz podjęcia wszystkich możliwych działań na rzecz ratowania związku.
Wspomniany wyżej klient swoją pracę nad związkiem rozpoczął od siebie. Poznawał mechanizmy kierujące zarówno nim jak i żoną. Zgodził się nawet na propozycję żony, aby zawiesić ich związek na trzy miesiące i wyprowadził się do rodziców. Dobrze pamiętam jego postawę, w której przebijało się pytanie : co jeszcze mogę tu zrobić?
Jeżeli małżeństwo naprawdę złączone jest przez Boga, czyli przez prawdziwą miłość, a nie potrzebę miłości, to nie ma wówczas obawy, że ktokolwiek, albo cokolwiek jest w stanie je rozdzielić. Wówczas dopiero ceremoniał kościelny inicjuje nierozerwalną więź.
Dziś jestem jeszcze na urlopie, chodzę po górach z aparatem. Robię zdjęcia, aby utrwalić ciekawe miejsca i sytuacje. Już jutro będą one przywoływały wspomnienia o tym co przeżyłem. Utrwalone obrazy zadziałają jak bodziec wywołujący określone uczucia i emocje.
Poza tymi zdjęciami, które robimy aparatem są inne – szczególne fotografie. Zawierają one całe sekwencje z życia, w których dominuje wyjątkowo silne uczucie szczęścia. Mogą to być przeżyte przyjaźnie, miłości, lub inne, wyjątkowe okresy życia. Te „życiowe fotografie ” powstają w sferze naszych uczuć, są trwałe, niezniszczalne, i zawsze wywołują takie same pozytywne reakcje.
Wczoraj usłyszałem opinię, że życie sprowadza się w dużej mierze do tego, aby można było „robić jak najwięcej takich fotografii”. Innymi słowy powinniśmy tak realizować nasze życie, aby było w nim jak najwięcej szczęścia. Myślę, że nikt temu nie zaprzeczy, pojawia się jedynie pytanie jak to zrobić. Pytanie to nie jest nowe, wypełnia treść rozważań ludzi od tysięcy lat.
Nawet niezbyt wnikliwa obserwacja innych pozwala dostrzec, że są ludzie, którzy mają jak gdyby wrodzoną zdolność projektowani życia tak, aby było w nim dużo okazji do robienia „życiowych fotografii”. Co prawda jest ich stosunkowo mało, ale jednak są. Inni muszą się tego uczuć, a jeszcze inni przez całe życie nie znajdują momentów do „fotografowania”.
Przez ostatnich kilka miesięcy zgłębiam treść Katechizmu Kościoła Katolickiego, który jest Konstytucją naszego Kościoła. Główną moją motywacją jest zrozumienie doktryny wiary w jakiej zostałem wychowany. Z Katechizmu wynika, że celem ostatecznym człowieka jest szczęście, które „pochodzi z darmowego daru Bożego”. Co prawda mało precyzyjnie, niekiedy w mało przejrzysty sposób, ale podaje on również sposób w jaki można je osiągać. Studia nad Katechizmem pozwoliły mi zrozumieć, że nie muszę szukać drogi do szczęścia w innych religiach, czy koncepcjach filozoficznych. Wystarczy, że będę świadomym katolikiem.
Należę do osób, które musiały nauczyć się takiego projektowania życia, aby było w nim jak najwięcej momentów kwalifikujących się do „życiowych fotografii”. Dziś jestem na etapie „świadomej kompetencji” i chcę ten etap utrzymać jak najdłużej. W ten sposób mogę wspierać tych, którzy są na etapie „świadomej niekompetencji”, którzy szukają takiego sposobu na życie, aby wypełniać swój życiowy album jak największą ilością odpowiednich fotografii.
Kilka dni temu byłem na urodzinach bliskiego znajomego, który obchodził swoje 50 urodziny. Miła atmosfera, dobra zabawa. Pięćdziesiątka, to okazja do podsumowań, dlatego zapytałem jubilata, czy czuje satysfakcję z osiągnięć swojego życia. Tonem, w którym przebijała się pokora stwierdził, że swoje dotychczasowe osiągnięcia uznaje jako sukces.
Znając wiele szczegółów życia jubilata, obiektywnie trzeba stwierdzić, iż rzeczywiście ma on podstawy do satysfakcji. Kiedy się żenił rozpoczynał z pozycji zerowej. Poza miłością do swojej żony oraz zapałem do pracy nie posiadał praktycznie nic. Dziś ma wspaniałe dzieci, ładny dom przed którym stoję trzy samochody, oraz spokojne i ustabilizowane życie zarówno finansowe, jak i rodzinne.
Na moje pytanie, co jest potrzebne, aby osiągnąć taki sukces, po chwili zastanowienia jubilat powiedział mi, że zawsze konsumował życie „małymi łyżeczkami”. Nigdy nie było w nim potrzeby, aby mieć już i dużo.
Psychologia zna zjawisko, które określa mianem umiejętności odraczania nagrody. Według badaczy tego zjawiska, dla osiągnięcia sukcesu umiejętność ta jest niezbędna. Człowiek z taką umiejętnością potrafi podejmować działania nie liczą na to, że ich efekty pojawią się od razu. Z konsekwencją i wiarą w sukces buduje swoje życie. Dokładnie taką umiejętność posiada mój znajomy.
Ponadto jest on dla mnie żywym dowodem na to, że nie powinno się patrzeć w przyszłość przez pryzmat tego, co dziś mamy w portfelu. Osiągnięcia materialne w przyszłości nie mają nic wspólnego z tym, czym dysponujemy dziś. Plany, kalkulacje przez pryzmat tego, co dziś mamy prowadzi do poważnych ograniczeń wizji przyszłości. Wielokrotnie miałem okazję słyszeć od ludzi, którzy podobnie jak mój znajomy podsumowywali swoje życie: nie mam pojęcia skąd mam to wszystko. Kiedy byli na początku swojej drogi budowania dorosłego życia, nic nie wskazywało na to, że dojdą do miejsca, w którym są dzisiaj.
Jest jeszcze jeden, ważny składnik życiowego sukcesu, o którym nie wspomniał mój znajomy, a który mam okazję w nim obserwować. Jest to spokój i przejawiająca się w jego postawie wiara w pozytywną przyszłość i emanujące z niego przekonanie: „jestem tu gdzie powinienem być”. Nie widziałem w nim stanu napinania się.
Mówiąc szczerze nie dziwi mnie sukces mojego znajomego. Jego postawa szeroko opisywana jest w poradnikach opisujących jak budować własne życie, aby przepełnione było satysfakcją i szczęściem. Nie mam cienia wątpliwości, że mój znajomy jest na najlepszej dla siebie drodze. Każdy ją ma, nie każdy jednak ją odnalazł.
Viktor Frankl znany psychiatra, który na trwałe wpisał się w historię myśli psychologicznej stwierdził, że „Każdy z nas ma w życiu swoiste powołanie czy misję do spełnienia : każdy musi odkryć swoje przeznaczenie, które wymaga realizacji.” Odkrycie tego „powołania” sprawia, że człowiek płynie przez życie, robiąc to, co powinien robić i będąc tam, gdzie powinien być.
Jedni, tak jak mój znajomy, nieświadomie odkrywają to „powołanie”, inni muszą świadomie poszukiwać je. Wymaga to jednak wysiłku, konsekwencji i wiary w to, że na pewno ono jest.
Kilka lat temu uczestniczyłem w szkoleniu poza moim miejscem zamieszkania, które rozciągnęło się na pięć weekandów. Znaczna część uczestników szkolenia mieszkało w jednym hotelu. Wspólnie spędzony czas, nie tylko w czasie szkolenia, ale i w sobotnie wieczory, bardzo zintegrował kilkunastoosobową grupę. Pojawiły się propozycje spotkań po zakończeniu szkolenia, jak również pomysły na wspólne działania.
Już po ok. miesiącu na propozycję spotkania odpowiedziało tylko kilka osób. Kolejne propozycje nie prowadziły do spotkań z powodu braku chętnych. Po roku otrzymałem emaila od jednego z kolegów, w którym wyrażał swój żale i pretensje. Był bardzo rozczarowany, że tak silne emocje jakie towarzyszyły nam na koniec szkolenia, nie przełożyły się na kontynuowanie znajomości.
Jestem w wieku, który pozwala na życie spojrzeć z pewnej perspektywy. Mam za sobą bardzo wiele podobnych szkoleń, jak również obozów. Prawie zawsze po ich zakończeniu pojawiała się silna motywacja do kontynuowania powstałych znajomości. Często ogromna dawka pozytywnych emocji, jakie powstały w wyniku wspólnie spędzonego czasu, wspólnych przeżyć, tworzyła przekonanie, że te nowe znajomości powinny trwać wiecznie. Tymczasem okazywało się, że niekiedy wystarczało tylko kilka tygodni, aby w telefonicznej rozmowie wyczuć ostygnięcie emocji, które tak niedawno były jeszcze bardzo gorące.
Nie będę ukrywał, że trochę szkoda mi było kolegi, który tak mocno zabiegał o podtrzymanie zażyłych znajomości z koleżankami i kolegami ze szkolenia. Dobrze pamiętam moje rozczarowania sprzed wielu lat.
Dlaczego tak się dzieje?
Pojawia mi się tu analogia do drzewa, na którym wiosną zakwitają kwiaty, a z nich rodzą się owoce. Kiedy jest ich za dużo, kiedy drzewo nie poradzi sobie z ich nadmiarem, wiele młodych owoców spada z drzewa. Ono ma określony limit swoich możliwości „obsługi” owoców. Podobnie jest z nami. Utrzymanie znajomości w odpowiednim stanie, wymaga od nas wysiłku i zaangażowania. Wiele naszych nowych znajomości musi się zakończyć, musi „umrzeć” naturalną śmiercią. Nie jesteśmy w stanie ich utrzymać na poziomie, który by nas satysfakcjonował.
Brak aktywności w sferze takich znajomości nie oznacza jednak, że nie mogą one przywołać dawne emocje. Kiedy dochodzi do przypadkowego spotkania, wszystko odradza się tak jak gdyby wspólne przeżycia były wczoraj. Możliwe jest to jednak tylko wtedy, kiedy nie nosimy w sobie rozczarowania i żalu z powodu braku aktywności tej znajomości.
Mam koleżankę w Warszawie, z którą uzgodniliśmy, że odległość która nas dzieli nie pozwala na to, aby nasze relacje były aktywne. Zaprzestaliśmy nawet regularnego pisania e-maili. Mam ją jednak głęboko w mojej pamięci. Kiedy tylko jestem w Warszawie zawsze mogę liczyć na bardzo miłe spotkanie, w którym jest tyle samo pozytywnych emocji, jakie towarzyszyły nam, kiedy poznaliśmy się na szkoleniu.
Myślę, że zdrowym jest świadome zakwalifikowanie każdej nowej znajomości do tych, które są aktywne, albo do znajomości nieaktywnych. W ten sposób możemy skupić naszą energię na osobach, które są dla nas wyjątkowo ważne, aby odpowiednio zadbać o relacje z nimi. Przecież nie chodzi o to, aby drzewo miało dużo słabych owoców, ale żeby były one wyjątkowo dorodne. Jednak aby było to możliwe musi być ich odpowiednia ilość. Takie są prawa natury.
W ostatnim czasie Kościół mocno zaangażował się w walce o nie wystawianie w Polsce sztuki „Golgota Picnic”. Wcześniej podjął walkę z aborcją i z gender. Hierarchowie Kościoła w swoich wypowiedziach podkreślają jak wiele jest dziś podobnych zagrożeń, nawołując wiernych do walki z nimi. Czy absorbowanie wiernych takimi zagrożeniami jest zgodne z doktryną Kościoła Katolickiego?
Podstawowym dokumentem wyznaczajacym postawę Kościoła jest Katechizm Kościoła Katolickiego, który przez Jana Pawła II określony został mianem Konstytucji Kościoła. W jego wstępie Jan Paweł II napisał: „Proszę zatem pasterzy Kościoła oraz wiernych, aby przyjęli ten Katechizm w duchu jedności i gorliwie nim się posługiwali, wypełniając zadanie głoszenia wiary i wzywając do życia zgodnego z Ewangelią. Katechizm zostaje im przekazany, by służył jako pewny punkt odniesienia w nauczaniu doktryny katolickiej…” (podkreślenia własne).
Indeks tematyczny Katechizmu wskazuje na 21 miejsc, w których pojawia się słowo „walka” i „walczyć”. Żadne z nich nie mówi o walce z zagrożeniami, do których odnosi z takim zaangażowaniem Kościół. Walka w ujęciu Katechizmu to stawianie czoła zagrożeniu, które jest w człowieku. Nazywa je „pożądliwością”, będącą zarzewiem grzechu, skłonnością do zła. „… Nie ma takiego człowieka, który nie musiałby walczyć z pożądliwością, gdyż nie przestaje ona skłaniać do złego.” (KKK,978)
Jeżeli uznamy sztukę „Golgota Picnic”, gender, aborcję, jako zło, to Katechizm wyjaśnia gdzie jest jego pierwotne źródło: „Konsekwencje grzechu pierworodnego i wszystkich grzechów osobistych ludzi powodują w świecie, ujmowanym jako całość, stan grzeszności, który może być określony wyrażeniem św. Jana: grzech świata (J 1,29).” (KKK,408)
Konstytucja Kościoła Katolickiego każde zło jakie pojawia się w świecie postrzega jako skutek grzechu człowieka. To człowiek swoją „pożądliwością” tworzy „grzech świata”. Nie dostrzeganie tej zależności koncentruje uwagę na skutkach, a nie przyczynach zła. Efektem tego są poważne błędy, o czym również mówi Katechizm: „Nieuwzględnienie tego, że człowiek ma naturę zranioną, skłonną do zła, jest powodem wielkich błędów w dziedzinie wychowania, polityki, działalności społecznej i obyczajów.” (KKK,407)
Wynika z tego jednoznacznie, że w łańcuchu przyczynowo-skutkowym zła, na początku zawsze jest człowiek, a nie grupa społeczna. To, co dzieje się w grupie zawsze ma swój początek w jednostce. Mówi o tym nie tylko doktryna Kościoła Katolickiego. Mówią o tym również inne religie, potwierdzają to psychologowie. Uznany autorytet w dziedzinie psychologii Mihaly Csikszentmihaly tak opisuje tę zależność: „ …żadna zmiana społeczna nie może zaistnieć, jeżeli najpierw nie zmieni się świadomość poszczególnych jednostek.”
Największą przeszkodę na drodze do dobra stanowimy my sami, a nie przeszkody zewnętrzne: „łaska chrztu nie uwalnia naszej natury od jej słabości” (KKK,978), „namaszczenie przy bierzmowaniu umacnia nas do życiowej walki” (KKK,1523). „Każdy otrzyma nagrodę, kto będzie należycie walczył” (KKK,1264)
Dlaczego tej ogromnej determinacji Kościoła w walce z „grzechami świata”, nie widać w nawoływaniu wiernych do walki z ich własnymi grzechami, czyli do walki z pierwotnym źródłem zła? Jak długo jeszcze uwaga wiernych będzie odwracana od nich samych, od ich słabości, na rzecz zagrożeń zewnętrznych?
Pytania te kieruję do biskupów Kościoła Katolickiego „jako nauczycieli wiary i pasterzy Kościoła”(KKK,12). Jako członek tego Kościoła dostrzegam w nim ogromny potencjał w walce o dobro, o konstruktywne relacje na scenie politycznej, o pozytywne stosunki społeczne w miejscu pracy i w życiu rodzinnym, o szczęście każdego człowieka. Jest tylko jeden warunek: wierni powinni być angażowani przede wszystkim w walkę z samym sobą, co dokładnie wpisuje się w doktrynę Kościoła.
Jak informuje „Nasz Dziennik” : „Tysiące Polaków wychodzą na ulice swych miast, by protestować przeciwko prezentacji pseudosztuki „Golgota Picnic”, która obraża uczucia religijne chrześcijan”. Co prawda nie akceptuję przyjętych przez nich form protestu, ale uważam, że mają do tego pełne prawo. Konstytucja zapewnia im demonstrowanie swoich przekonań. Chciałbym jednak, aby zachowali konsekwencję w swojej walce.
M.in. w Warszawie, Krakowie, Bydgoszczy, grupy niekiedy kilkuset osobowe gromadziły się przed teatrami gdzie miały być czytane teksty „Golgota Picnic”. Zgromadzeni modlili się. Niektórzy trzymali w rękach transparenty wyrażające ich stosunek do Boga, krzyża i wiary.
Kiedy w TVP Info oglądałem wywiady z protestującymi widziałem ich ogromne zaangażowanie i determinację. Swoją obecność na manifestacji argumentowali potrzebą wyrażenia sprzeciwu wobec jak twierdzili, obraźliwej dla nich sztuki, jak również w obronie wartości chrześcijańskich.
Przed budynkiem Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku, grupa osób wyraziła sprzeciw wobec ewentualnych kolejnych prób wystawienia spektaklu. Jacek Konczal z Diakonii Społecznej Ruchu Światło-Życie archidiecezji gdańskiej, organizator manifestacji stwierdził, że: „ Nie można być chrześcijaninem, katolikiem, siedząc w domu. Katolikiem jest się we wspólnocie, takiej na przykład jak ta tutaj. Wiarą i czynem chcemy pokazać Jezusowi, że jesteśmy Jego uczniami”.
Jestem pełen uznania dla wszystkich tych, którzy z takim zaangażowaniem walczą o zachowanie wartości chrześcijańskich. Jako katolik w pełni zgadzam się ze stwierdzeniem, że przede wszystkim „wiarą i czynem” powinniśmy zaświadczać o tym kim jesteśmy. Protestujący są tego przykładem.
Bardzo liczę na ich konsekwencję. Mam nadzieję, że po zakończonej walce z „Golgota Picnic” nie zaprzestaną swoich działań. Liczę na to, że kontynuując swoje przesłanie, przeniosą się tam gdzie zagrożenie dla wartości chrześcijańskich jest dużo większe. Miejscem tym jest nasz parlament, a dokładnie klasa polityczna zasiadająca w jego ławach.
Postawa polityków przekłada się nie tylko na literę prawa, ale również na postawę całego społeczeństwa. To stamtąd płyną sygnały wzywające do nienawiści i walki albo do budowania pokoju, wzajemnej życzliwości i szacunku. Nie trzeba zbyt dużej wnikliwości, aby dostrzec jak dziś bardzo odległe są postawy polityków od tego, o czym mówi Konstytucja (Katechizm) Kościoła Katolickiego. Już we wstępie do niej czytamy: „każdy chrześcijański akt cnoty nie ma innego źródła niż miłość ani innego celu niż miłość.” (KKK,25)
Zaangażowanie protestujących przeciwko sztuce, której nie wiedzieli, jest ogromne. Mam nadzieję, że będzie ono co najmniej tak samo duże w walce o obecność wartości chrześcijańskie na scenie politycznej, którą mają okazję oglądać codziennie.