Jeszcze do niedawna duchowość najczęściej kojarzona była z religijnością. Pojęcie to mocno wpisane jest w nauki Kościoła Katolickiego i ujmując najprościej oznacza wieź z Bogiem. Współcześnie duchowość mimo trudności zakwalifikowania jej do pojęć ściśle naukowych stała się obiektem zainteresowań psychologii. Wyrazem tych zainteresowań jest założenie Polskiego Towarzystwa Psychologii Religii i Duchowości (17.09.2013 r.), które swoją działalnością wpisuje się w światowy trend tej nauki. Być może już wkrótce psychologia bardziej donośnym głosem uzna duchowość jako przejaw dojrzałości człowieka. W ten sposób pojęcie to znajdzie swoje miejsce również poza Kościołem.
Kiedy w czasie sesji coachingowych nawiązywałem do duchowości, wielokrotnie zdarzyło mi się usłyszeć z ust moich klientów, że w obliczu zarzutów jakie mieli do Kościoła, odstąpili od praktyk duchowych. Okazywało się, że duchowość kojarzyli tylko z Kościołem. Jakikolwiek zarzut pod jego adresem deprecjonował w ich oczach wszystko to, co się z Kościołem kojarzyło, w tym również duchowość.
Prawdą jest, że Kościół Katolicki zawsze stawiał siebie w pozycji autorytetu w zakresie praktyk duchowych, co zresztą nie jest niczym szczególnym. Praktycznie wszystkie tradycje religijne mają ściśle określone drogi rozwoju duchowości, które na poziomie indywidualnym nadzorowane są przez przewodników duchowych. Sposób prowadzenia praktyk duchowych w Kościele Katolickim wyznacza papież oraz nadzorowana przez niego Kongregacja Nauki Wiary.
Rozwijanie duchowości religia katolicka określa przez pryzmat swojej doktryny. Wszystko to, co wykracza poza nią po prostu jest odrzucane. To z tego powodu Watykan w roku 1998 skrytykował (pośmiertnie) przemyślenia jezuity Anthony de Mello za to, że są one nie do pogodzenia z zasadami katolicyzmu. De Mello zainspirowały religie Wschodu, głównie buddyzm.
Kiedy pierwszy raz czytałem jego książkę pt. „Przebudzenie” (a był to maj 2000 r.) wówczas jeszcze nie wiedziałem, jaki stosunek do De Mello ma mój Kościół. Nie wykluczone, że gdybym wiedział, to „Przebudzenie” potraktowałbym z dużą rezerwą, a być może w ogóle bym nie czytał tej książki. Na moje szczęście tak się nie stało. Książka ta należy do tych, które bardzo poważnie wpłynęły na budowanie mojej świadomości, a co za tym idzie na mój rozwój. Czy Anthony de Mello zmienił mój stosunek do mojej wiary? Wręcz odwrotnie. Zdecydowanie lepiej ją rozumiem. To m.in. lektura „Przebudzenia” ułatwia mi zrozumienie Katechizmu Kościoła Katolickiego. Kiedy czytam w nim „…im bardziej wyrzekamy się siebie, tym bardziej stosujemy się do Ducha”(736), to dziś dzięki Anthony de Mello rozumiem, co oznacza „wyrzekanie się siebie”.
Nie jest moim zamiarem kwestionowanie tego, jak Kościół opisuje duchowość. Ma do tego prawo. Uważam jednak, że samo pojęcie nie może być zarezerwowane tylko dla Kościoła. Oddaje ono bardzo ważną sferę bytu człowieka oraz jego rozwoju, a współczesny Kościół jak pokazuje życie, wprowadza tu ograniczenia. Z dużą dozą optymizmu przyjąłem działania psychologów. Być może uda im się nadać duchowości bardziej świecki charakter co spowoduje, że potrzeba jej rozwoju stanie się bardziej powszechna.
Dlaczego duchowość jest tak ważna?
Kiedy mówimy o rozwoju, o samodoskonaleniu, o doskonaleniu relacji z innymi, czy skuteczności życiowej, zawsze wchodzimy w sferę określaną mianem duchowości. Wynika to z faktu, że to w niej umiejscowione jest najlepsze dla człowieka źródło inspiracji jego wszelkich działań. Źródło to sięga poza możliwości percepcji człowieka. Nie można go pojąć racjonalnym myśleniem, dlatego mówi się o nim, że jest umiejscowione w sferze duchowej człowieka. Droga do niego prowadzi poprzez budowanie samoświadomości oraz poprzez odpowiednie praktyki uważności.
Innym źródłem są nasze pierwotne instynkty nastawione głównie na przetrwanie. Człowiek korzystający z tego źródła postrzega życie tylko w kategoriach wygranej, albo przegranej. Stąd w jego przekonaniu, w relacjach międzyludzkich nie istnieje zasada „wygrana-wygrana”. Radość, czy poczucie spełnienia pojawia się u niego wówczas, kiedy czuje się lepszy od innych, kiedy to on wygrywa. Jego podstawowym orężem w budowaniu swojej pozycji społecznej jest przede wszystkim demonstrowanie własnych kompetencji, krytycyzm wobec innych, złośliwość, a nawet agresja.
Każdy człowiek wyposażony jest w te dwa źródła, o czym jednoznacznie mówi psychologia, a co potwierdzają neuronauki. Przy czym wpływ poszczególnych źródeł na życie człowieka wynika przede wszystkim z tego w jakim środowisku się wychowywał, a dokładnie jakie były preferowane w nim postawy i zachowania. Poddanie się wpływom tego, co zainicjowali rodzice, czy wychowawcy, sprawia, że człowiek jest jak marionetka w rękach nieświadomych mechanizmów. Jedni mają szczęście gdyż ich życie inspirowane jest przez to pierwsze – pozytywne źródło. Inni nieustannie walczą, doznając raz poczucia wygranej innym razem przegranej. A jeszcze inni są gdzieś po środku, inspirowani przez jedno i drugie źródło.
Duchowość to nie tylko stan, ale i proces. Dzięki rozwijaniu duchowości wzrasta wpływ pozytywnego źródła na życie człowieka. Droga rozwoju duchowego praktycznie nie ma końca. Efektem kroczenia tą drogą jest m.in. coraz częściej odczuwany stan harmonii, spokoju i poczucia spełnienia. Wówczas mija stan napinania się kiedy trzeba podjąć ważne decyzje, a w jego miejsce pojawia się większa świadomość. Decyzje i wybory nie są wymyślane, a zaczynają mieć charakter olśnienia – efektu „aha”.
Pojęcie duchowości pojawiała się już w historii myśli psychologicznej. Dzisiejsza, wyjątkowa aktywność psychologów na tym polu jest dowodem na to, jak ważna jest to sfera życia człowieka. Myślę, że gdyby Kościół bardziej wnikliwie, bez uprzedzeń przyjrzał się temu, co mówi psychologia, to byłoby to z korzyścią dla jego wiernych, a co za tym idzie również dla Kościoła. Poszukiwanie coraz bardziej skutecznych form rozwoju duchowego nie zaprzecza istnieniu Boga. Nawet tylko pobieżna ocena duchowości wielu katolików, którzy nawet oceniają siebie jako praktykujących, pokazuje jak jest to pilna potrzeba.
W 2000 roku Dalajlama spotkał się z uznanymi w świecie psychologami. Nie chodziło w nim o to, aby wykazać kto więcej wie, lub kto lepiej rozumie ludzkie zachowania. Celem nadrzędnym było wymiana myśli i doświadczeń, aby lepiej zrozumieć destrukcyjne emocje człowieka. Spotkanie to w bardzo przystępny sposób zostało opisane przez Daniela Golemana w książce „Emocje destrukcyjne”. Jej lektura pokazał mi, że dla Dalajlamy ważniejsze jest wsparcie ludzi w zakresie ich rozwoju, radzenia sobie z negatywnymi emocjami, a nie doktryna buddyjska. Marzy mi się, aby również mój Kościół więcej uwagi poświęcał samej drodze, określanej mianem drogi rozwoju duchowego, a nie tylko jej celowi.
Mimo tak drastycznych zaniedbań służby zdrowia, o których dziś tak głośno, mimo osobistych przykrych doświadczeń z kontaktów z lekarzami, nie chcę zasilać chóru osób narzekających. Chciałbym za to dołączyć swój głos do konstruktywnej debaty na ten temat. Uważam, że dla poprawy efektywności działania służby zdrowia nie wystarczy jej reorganizacja, czy dodatkowe nakłady finansowe. Niezbędny jest wzrost empatii lekarzy. Moim zdaniem to niedoceniona, choć bardzo dobrze znana medycynie umiejętność, która ma ogromne znaczenie w procesie leczenia chorych. Myślę, że najwyższy czas, aby na liście niezbędnych kompetencji jakie powinien posiadać lekarz, odpowiednio wysokie miejsce zajęła empatia.
Kilka lat temu spędziłem w szpitalach 160 dni zanim lekarze uporali się z moją chorobą nowotworową. Był to dla mnie czas szczególny, nie tylko z powodu zagrożenia mojego życia. Z racji moich zainteresowań relacjami międzyludzkimi i ich skutkami, miałem okazję z bliska obserwować zachowanie personelu medycznego, jak również chorych. Moje szczególne zainteresowanie kierowałem na postawę lekarzy w relacjach z chorymi.
W rozumieniu większości chorych, ich zdrowie i życie zależy głównie od lekarzy. Nadanie im takiego znaczenia pociąga za sobą wyjątkowe oczekiwania wobec nich. Poza oczekiwaniem stosowania najlepszych procedur przywracających zdrowie, czy ratujących życie, w sposób szczególny widoczne jest oczekiwanie odpowiedniego nastawienia do pacjenta. Wielokrotnie obserwowałem wzrok pacjentów w chwili wizyty lekarskiej w szpitalnej sali. Przypominał mi on wzrok psa, który czeka na to, aby być pogłaskanym przez swojego pana. Porównanie to może nie jest zbyt delikatne, ale najdokładniej oddaje postawę pacjentów. Niekiedy można było odnieść wrażenie, że pacjenta nie interesują wyniki badań, czy informacja o dalszych procedurach leczenia, tylko stosunek lekarza do niego.
Kiedy rozpocząłem moje leczenie w szpitalu, już w czasie pierwszego kontaktu z lekarzem usłyszałem, że mój proces leczenia zależy w 70 % ode mnie, a dokładnie od stanu mojej psychiki. Dziś czytam artykuły, w których specjaliści twierdzą, że jest to ponad 70%. Co ciekawego, lekarz nie uszczegółowił co kryje się pod pojęciem „odpowiedniego stanu mojej psychiki”. Dzięki wcześniejszym studiom nad tym zagadnieniem wiedziałem, że jest to wewnętrzny spokój, harmonia, a przede wszystkim wiara i takie przekonanie, że sprawy idą w dobrą stronę, mimo niekiedy braku racjonalnych przesłanek do takiego sposobu myślenia. W stanie choroby najmniej pożądany jest lęk. To on potrafi niekiedy znacznie obniżyć sprawność systemu odpornościowego człowieka. Wielokrotnie widziałem jak przekłada się to na spadek efektów leczenia, co niekiedy prowadziło do śmierci pacjenta.
Według moich badań tylko 30% chorych wyposażonych jest w psychikę mającą predyspozycje do samodzielnej walki z chorobą. Pozostali chorzy wymagają wsparcia. Bez wątpienia rola bliskich jest tu nie do przecenienia, jednak największe korzyści z punktu widzenia efektów leczenia, przynosi empatyczna postawa lekarza. Wyrażone przez niego wobec chorego szczere zainteresowanie, życzliwość, zrozumienie, daje niekiedy efekt niewspółmiernie większy od zaaplikowanych pacjentowi środków farmakologicznych. Zarówno psychologia jak i medycyna znają bardzo dobrze to zjawisko.
Dlaczego tylu lekarzom brakuje empatii? Dlaczego tak często przyjmują oni postawę automatu realizującego procedury?
Jeden z lekarzy opowiedział mi rozmowę jaką przeprowadził z żoną chorego. Kobieta ta miała do niego pretensje, które on uznał jako nieuzasadnione. Zarzucała mu brak życzliwego zaangażowania i taką zimną postawę wobec jej męża. Z kolei lekarz ten twierdził, że on musi wyłączać swoje uczucia, gdyż w innym wypadku szybko by się wypalił.
Jak zupełnie inne przekonania prezentują osoby zajmujące się opieką paliatywną. Miałem okazję poznać je bliżej w czasie szkolenia jakie im prowadziłem. Okazuje się, że dla nich, empatia wykazywana wobec ich podopiecznych wywołuje bardzo pozytywny efekt dla nich samych. Co potwierdza doświadczenia wielu lekarzy. Dr. Rachel Naomi Remen (pionierka w dziedzinie medycyny integracyjnej) twierdzi, że „Służąc innym, pomagamy samym sobie, bowiem daje nam to siłę.”
Nie będę ukrywał, że osobiście wykorzystywałem to zjawisko. Będąc w szpitalu często chodziłem po innych salach nawiązując rozmowę z chorymi. Były to chwile kiedy koncentrowałem swoją uwagę głównie na nich. Starałem się wyzwolić z siebie jak najwięcej życzliwości i zrozumienia. Efektem tych rozmów zawsze był przypływ siły psychicznej jaki bardzo wyraźnie odczuwałem. Widziałem również jak bardzo pozytywnie na takie rozmowy reagowali moi rozmówcy.
Opis efektów empatii można znaleźć w wielu poradnikach, gdyż zjawisko to znane jest nie tylko psychologom. Mówią o nim wszystkie religie, jak również filozofowie.
Jestem przekonany, że większość lekarzy nie ma pojęcia o tym, że ich empatia to nie tylko wydatne wsparcie procesu leczenia ich podopiecznych, ale również wsparcie ich samych. Życzliwe otwarcie się na drugiego człowieka to jedna z najbardziej efektywnych form wspierających higienę psychiczną. Dodatkowo w przypadku problemów wynikłych z przeciążenia stresem, aktywna empatia to bardzo skuteczna forma autoterapii.
Apeluję do wszystkich tych, którzy pracują nad poprawą skuteczności działania służby zdrowia: uwzględnijcie również potrzebę rozwijania empatii lekarzy ! Trudno przecenić jej wpływ na skuteczność leczenia chorych. Z kolei jej brak nie zastąpi żadna, nawet najbardziej kosztowna procedura.
Przez 22 lata z uwagą przyglądam się temu, co robi Jerzy Owsiak. Orkiestra Świątecznej Pomocy, czy Przystanek Woodstock, skupiają moją uwagę, wyzwalają pozytywne emocje. Okazało się, że moja ocena tych wydarzeń diametralnie różni się o tej jaką ostatnio wyrazili m.in.: Mariusz Max Kolonko, dziennikarze Do Rzeczy, czy posłowie PiS Krystyna Pawłowicz i Artur Górski. Idąc na wprost, mógłbym zakwalifikować ich jako przeciwników moich poglądów, a posuwając się dalej mógłbym nazwać ich głupcami, albo jeszcze bardziej dosadnie. Jednak byłoby to zbyt proste. Myślę, że najwyższy czas, aby zamiast tkwić w sowich przekonaniach, a myślących inaczej oceniać krytycznie, powinniśmy się zastanowić skąd biorą się tak skrajnie różne oceny tej samej rzeczywistości?
Mariusz Max Kolonko twierdzi, że Festiwal Woodstock spełnia znakomitą rolę, pacyfikując nastroje społeczne, co kiedyś robiły zmechanizowane oddziały o nazwie ZOMO.
W najnowszym numerze Do Rzeczy czytam: „W telewizyjnych zbliżeniach na pierwszy plan wybija się postać podstarzałego showmana w kolorowych okularach. Dzięki zręcznemu PR, bliskim związkom z lewicowo-liberalnym salonem i intensywnej medialnej promocji stał się w Polsce osobą stojącą niemal ponad krytyką i społeczną kontrolą.”
Posłanka Pawłowicz zaapelowała „Jeśli nie chcecie, aby wasze pieniądze szły na tarzanie się w błocie, na festiwal nienawiści względem Kościoła i katolików, na tą demoralizację, to nie wspierajcie WOŚP”
Poseł Artur Górski podał 5 powodów dla których nie należy wspierać Owsiaka. Mówi w nich m.in. „z Orkiestrą, a szczególnie z Owsiakiem, są związane i kojarzone inicjatywy i postawy, które kłócą się z duchem służby ludziom, pomocy charytatywnej, odruchów serca. Owsiak manieruje młodych ludzi, a wręcz ich demoralizuje”.
Zupełnie inną ocenę Owsiaka mam nie tylko ja, ale również miliony tych, którzy wspierają Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Nikt nie jest w stanie zakwestionować wymiernych korzyści jakie przynosi ona służbie zdrowia, a co za tym idzie nam wszystkim. W sposób szczególny z działalności Orkiestry korzystają dzieci, a dziś osoby starsze. Są również korzyści, które trudno zmierzyć, a które jednocześnie mają ogromne znaczenie wychowawcze. Widziałem na Przystanku Woodstock nie tylko młodzież paplającą się w błocie, ale również siedzącą w skupieniu na spotkaniu z Tadeuszem Mazowieckim, czy księdzem Bonieckim. Widziałem jaki wpływ na mojego syna miała rola wolontariusza Orkiestry Świątecznej Pomocy. Myślę, że podobnie pozytywne oddziaływanie ma również Orkiestra na setki tysięcy innych wolontariuszy.
Skąd biorą się tak skrajne oceny działalności Owsiaka? Ta skrajność pojawia się nie tylko tutaj. Wyjątkowo wyraźnie widać ją w ocenie tragedii smoleńskiej, czy w ocenie naszej sytuacji gospodarczo – politycznej. Zwolennicy skrajnie różnych obrazów tej samej rzeczywistości (!) usiłują przekonywać się nawzajem do własnych racji. Produkują coraz bardziej wymyślne argumenty, a jak ich zabraknie to posuwają się do epitetów i „osobistych wycieczek”. Skutki tego zjawiska to nie tylko brak porozumienia i współpracy, ale i deprecjonowanie dobrych pomysłów, wartościowych ludzi. Krytykanci Owsiaka powołując się na prawdę, którą wyznają odbierają wielu młodym ludziom wiarę w pozytywne efekty pracy na rzecz innych.
Czy nie najwyższy czas, aby skierować uwagę na przyczyny, dla których tak różnie oceniamy tę samą rzeczywistość, a nie tkwić we własnych przekonaniach. Przyjmując chrześcijańską postawę, a co za tym idzie szanując posłankę Pawłowicz, czy posła Górskiego, Maxa Kolonkę, czy dziennikarzy Do Rzeczy, zakładam, że oni odnoszą się do tego co widzą. Ale ja również mówię o tym co widzę, podobnie jak miliony Polaków. Wynika z tego, że różnimy się w postrzeganiu tej samej rzeczywistości. Po prostu widzimy ją inaczej, stąd prezentujemy tak skrajnie różne poglądy na jej temat.
Psychologia dysponuje twardymi dowodami na to, jak bardzo nasza percepcja może wykrzywiać postrzegany przez nas świat. W skrajnym przypadku może on być bardzo odległy od tego jaki jest w rzeczywistości. IQ (iloraz inteligencji) zaprzęgane jest do tworzenia argumentów potwierdzających punkt widzenia. Psychologia bardzo dobrze zna zjawisko pułapki inteligencji.
W obliczu tego naukowo wykazanego zjawiska pojawia się pytanie: czyja percepcja oddaje Owsiaka bliższego temu jaki jest naprawdę, moja czy jego krytykantów ?
Czekam na chwilę kiedy autorytety z dziedziny psychologii ogłoszą wreszcie kryteria jakie powinny być spełnione, aby nasza percepcja była jak najbliżej Prawdy. Wiedza o tym już jest ! Zna ją nie tylko psychologia. Można ją znaleźć w Biblii, która ponoć jest tak bliska krytykantom Owsiaka. Powoływał się na nią Jan Paweł II mówiąc „Istnieje nierozerwalna więź między Prawdą i miłością…”. „Czystą percepcje” chrześcijaństwo widzi w miłości, którą najszerzej opisał św. Paweł. Psychologia rozwija to mówiąc o braku lęku i braku wpływu na człowieka jego traumatycznych doświadczeń z przeszłości.
Chciałbym aby naukowcy zadali pytanie swojej koleżance prof. Krystynie Pawłowicz : czy na pewno widzisz świat taki jaki on jest, a Kościół zadał kolejne : jaka jest twoja miłość, czy „nie nadyma się, nie postępuje nieprzystojnie, nie unosi się, nie myśli nic złego” ?
Brak tych pytań w przestrzeni publicznej będzie usztywniał przekonania, nie tylko dotyczące Jerzego Owsiak. W efekcie tego będą pogłębiały się podziały, pojawi się coraz większa wzajemna niechęć, złość i agresja. Skutki tego stanu rzeczy obejmują nie tylko sferę życia społecznego, ale i gospodarczego. Odpowiedzialność za to ponoszą naukowcy – specjaliści od ludzkich zachowań, jak również Kościół.
Nie ma chyba człowieka, który nie chciałby być obdarzony miłością bezwarunkową, czyli taką w której poza życzliwością, szacunkiem, oddaniem, empatią, dominuje pełna akceptacja. Okazuje się jednak, że taki sposób traktowania osoby kochanej może być dla niej, jak również dla samego związku krzywdzące. Zjawisko to zaobserwowałem wiele lat temu. Opisałem je w mojej książce „Małżeństwo nie musi być loterią”. Historia jaką właśnie usłyszałem po raz kolejny przywołała temat potrzeby rozwijania miłości, ale takiej świadomej, którą nazywam mądrą miłością.
Krzysztof, mój coachingowy klient, dziś po rozwodzie, opowiedział mi historię swojego małżeństwa. Swoją żonę Ewę poznał na studiach. Po trzech latach znajomości pobrali się, a w rok potem urodził im się syn. Kolejne lata mijały w atmosferze wzajemnej miłości, chociaż jak wspomina Krzysztof, już wtedy zaczął zauważać u żony postawę, w której pojawiały się pretensje i uwagi kierowane pod jego adresem. Ewa zwracała mu uwagę, że nie daje jej kwiatów, że za mało się nią zajmuje. Pretensje żony przyjmował jako w pełni uzasadnione, stąd na miarę swoich możliwości starał się sprostać jej oczekiwaniom. Małżeństwo, rodzina, były dla niego priorytetem. Taki model życia wyniósł z rodzinnego domu. Niezadowolenie Ewy wzrastało, co skutkowało tym, że Krzysztof zaczął się bronić, co z kolei jeszcze bardziej ją złościło. Sześć lat po ślubie Ewa zakomunikowała, że już dłużej nie może tak żyć, i że wnosi sprawę o rozwód. Powód: brak miłości ze strony męża.
Kiedy się rozwiedli niemalże wszyscy znajomi Krzysztofa stwierdzili: i tak długo z nią wytrzymałeś. Okazało się, że niemalże od początku ich znajomości dostrzegali w Ewie zachowania i reakcje, które określali jako wyjątkowo trudne. Przyznali się Krzysztofowi, że wielokrotnie byli zdziwieni brakiem jego reakcji na zachowanie Ewy.
Jedną z potrzeb, w którą wyposażyła nas ewolucja jest potrzeba miłości, niekiedy określana mianem potrzeby bliskości. W zamyśle ewolucji pełni ona rolę spoiwa związku. To w wyniku jej działania, tęsknimy za ukochana osobą, a kiedy jesteśmy razem oczekujemy zachowań, gestów potwierdzających jej miłość do nas. To ta potrzeba sprawia, że nie tylko oczekujemy, ale i zabiegamy o uczucia ukochanej osoby. Błędem ewolucji jest to, że poziom potrzeby bliskości uwarunkowany jest miłością jaką człowiek otrzymuje w dzieciństwie. Kiedy w relacjach z rodzicami, wychowawcami jest jej zbyt mało, albo co gorsza w ogóle jej nie ma, wówczas w życiu dorosłym potrzeba bliskości przyjmuje chorobliwie wysoki poziom. Jak twierdzą psychologowie, wówczas w psychice człowieka powstaje „czarna dziura”. W życiu dorosłym człowiek z zawyżoną potrzebą miłości, jeżeli nie ma świadomości swojego niedostatku, stawia wygórowane oczekiwania wobec bliskich. To oni mają „zasypać tę dziurę”.
Ewa pochodziła z domu gdzie praktycznie nigdy nie było miłości. Despotyczny ojciec uprawiał psychoterror wobec całej rodziny. Krzysztof dał jej to, o czym zawsze marzyła, ale z czasem coraz silniej do głosu dochodziła jej zawyżona potrzeba miłości. Pragnęła coraz więcej gestów, zachowań, które potwierdzałyby jego miłość do niej. Dla niego normą było zaspokajanie potrzeb żony. Im więcej chciała, tym więcej starał się jej dawać. Tak rozumiał miłość.
Krzysztof zachowywał się tak, jak gdyby dawał alkoholikowi alkohol. Jego brak wiedzy o skutkach zawyżonej potrzeby miłości sprawił, że jego jedyną reakcją na potrzeby Ewy było oferowanie jej kolejnych przejawów miłości. W ten sposób nieświadomie chronił ją przed identyfikacją prawdziwego źródła problemu. Paradoksalnie skutkiem jego postawy nie był coraz większy komfort Ewy, jej poczucie bezpieczeństwa, a coraz większy dyskomfort i poczucie zagrożenia.
Jak wyglądałby związek Ewy i Krzysztofa gdyby Krzysztof poza swoją miłością posiadał wiedzę na temat skutków zawyżonej potrzeby miłości?
Być może gdyby potrafił rozpoznać jej przejawy, to nie ożeniłby się z Ewą. A być może od początku ich znajomości, poza miłością jaką ją obdarzył, podejmowałby działania na rzecz wsparcia Ewy w rozwiązaniu jej problemu. Tym bardziej, że korzystając ze specjalistycznej pomocy (psycholog, coach) możliwa jest rekonstrukcja psychiki. Dzięki niej można poważnie ograniczyć negatywny wpływ zawyżonej potrzeby miłości, na życie człowieka. Daje to efekt w postaci poczucia większej niezależności od uczuć innych. Psychologia nazywa to autonomią. Ponadto jednocześnie w takim człowieku obok oczekiwań wobec innych, rozwija się potrzeba dawania bezwarunkowej miłości.
Już Budda mówił, że największą przypadłością człowieka poza przywiązaniem (błędne przekonania, schematy myślowe) jest brak wiedzy. Jak pokazuje życie nie wystarczy sama miłość, chociażby była bardzo czysta i taka bezwarunkowa. Potrzebna jest również odpowiednia wiedza, aby kochać mądrze czyli tak, aby możliwe było budowanie związku trwałego i szczęśliwego.
1 stycznia został zdominowany informacją o tragedii w Kamieniu Pomorskim. Trudno się temu dziwić. Pijany kierowca w jednej chwili odbiera życie sześciu osobom i ciężko rani dwoje dzieci. Po pierwszej chwili, kiedy na wieść o takiej tragedii praktycznie każdy doznaje szoku, zaczęły pojawiać się komentarze. Niemalże wszystkie mówiły o zaostrzeniu kar za jazdę pod wpływem alkoholu. W dzień po tej tragedii do zwolenników zaostrzenia kar przyłączyła się część polityków.
Wśród propozycji karania za spowodowanie wypadku pod wpływem alkoholu znalazły się takie jak m.in. praca w kamieniołomach, podwyższenie kary więzienia do dożywocia, a nawet kara śmierci. Politycy byli bardziej wyrozumiali. Proponowali konfiskatę samochodu, prawa jazdy oraz podwyższenie o kilka lat kary więzienia. U podstaw tych propozycji leży przeświadczenie, że im większa kara za spowodowanie wypadku pod wpływem alkoholu, tym większy strach przed popełnieniem tego przestępstwa.
Zupełnie inne stanowisko wyraził były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski. Stwierdził, że problemem w naszym kraju nie są zbyt niskie kary, tylko niewłaściwe orzecznictwo. Sądy są zbyt pobłażliwe wobec tych, którzy spowodowali wypadek pod wpływem alkoholu. Według byłego ministra sprawiedliwości mamy w naszym kraju jeszcze jeden poważny problem: dość powszechne przyzwolenie na jazdę po pijanemu, często zupełny brak reakcji ze strony otoczenia, i takie przekonanie „może się uda”.
Jest jeszcze jedno zagadnienie, które wypłynęło w tej szerokiej dyskusji na temat wypadku w Kamieniu Pomorskim. Zwrócił na nie uwagę jeden z prawników wypowiadających się w TVN24. Mowa tu o resocjalizacji. Okazuje się, że w Polsce jest 80 % recydywistów, czyli ludzi po raz kolejny wchodzący na drogę przestępstw, w Norwegii…20%. Informacja ta wpisuje mi się w wypowiedź człowieka, który odsiadywał karę więzienia za spowodowanie wypadku po pijanemu. W przeprowadzonym z nim wywiadzie (TVP Info) powiedział, że jak wyjdzie z więzienia i będzie miał okazję to będzie prowadził samochód pod wpływem alkoholu. Jak tłumaczył zwiększa mu to pozytywne doznania w czasie jazdy.
To, co wydarzyło się 1 stycznia na pewno musi coś zmienić w naszym podejściu do tych, którzy siadają po pijanemu za kierownicą. Mamy dziś do wyboru trzy opcje: 1. zwiększenie kary zarówno za jazdę pod wpływem alkoholu jak i za popełnione w wyniku tego stanu przestępstwa, 2. praca nad większą wrażliwością i świadomością społeczną, która wywoła jednoznaczny sprzeciw wobec tych, którzy zasiadają za kierownicą, 3. poprawa efektywności resocjalizacji.
Moje możliwości są ograniczone , stąd od dziś osobiście włączę się w realizację punktu drugiego. Będzie to mój hołd złożony ofiarom tragedii w Kamieniu Pomorskim.