Wczoraj w godzinach wieczornych dwójka TVP zmieniła swój program i zaprezentowała film o Wojciechu Kilarze. Była to długa wypowiedź kompozytora o sobie, o swojej twórczości, o życiu. Wcześniej wiedziałem trochę o twórczości Wojciecha Kilara, o tym jak wiele znanych i uznanych filmów opartych jest na jego muzyce. Wiedziałem również, że otrzymał medal Orła Białego. Film w TVP pozwolił mi poznać Wojciecha Kilara przede wszystkim jako wyjątkowego człowieka. Kiedy go słuchałem trudno mi było powstrzymać wzruszenie.
Wielokrotnie w filmie kamera pokazywała zbliżenie twarzy Wojciecha Kilara. Emanował z niej wyjątkowy spokój i ciepło. Również jego narracja zrobiła na mnie duże wrażenie, szczególnie kiedy mówił o tym jak wielkim grzechem człowieka jest pycha, jak stara się jej unikać, i jak ogromne znaczenie w jego życiu ma miłość. Twierdził, że to z niej wynika wszystko, to ona jest fundamentem życia, i że niestety dzisiaj często jest niewłaściwie rozumiana. Wyraził nadzieję, że przyjdą czasy kiedy miłość zajmie należne jej miejsce w życiu ludzi i całego świata. Odnosząc się do swojej twórczości, tłumacząc dlaczego tak wiele jego kompozycji osiąga tak szerokie uznanie stwierdził, że jest to możliwe ponieważ jego utwory powstawały z miłości.
Śmierć Wojciecha Kilara wyzwoliła powszechny smutek, ale również refleksję nad jego twórczością. Agnieszka Duczman, znana polska dyrygentka powiedziała, że „był wielkim twórcą, gdyż był wielkim człowiekiem”. Konfrontując te słowa z obrazem Wojciecha Kilara jaki zobaczyłem w telewizji, rozumiem co Agnieszka Duczman miała na myśli.
Dziś odczuwam z jednej strony żal i smutek, a jednocześnie mam poczucie wzrostu wewnętrznej siły. To efekt wzmocnienia moich przekonań. Wojciech Kilar potwierdził nie tylko słowami, ale również całym swoim życiem, co tak naprawdę w życiu jest ważne. Jestem mu za to bardzo wdzięczny.
Po obejrzeniu filmu, bez udziału mojej woli w świadomości pojawiły mi się słowa księdza Twardowskiego „Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą”.
Koniec Świąt u wielu ludzi wywołuje żal za końcem czegoś ważnego, doniosłego, czegoś co było źródłem bardzo pozytywnych doznań. Sam pamiętam jak kiedyś ogarniał mnie ten przykry stan. Po chwilowym „ emocjonalnym tąpnięciu, ” jaki wywoływał koniec Świąt, umysł wypełniała myśl, że już wkrótce będzie sylwester. Potem wyznaczałem sobie kolejny oczekiwany czas, na przykład jakąś uroczystość rodzinną, spotkanie. Potem urlop, i tak żyłem w ciągłym oczekiwaniu na coś doniosłego, coś co wyróżnia się spośród codzienności, którą traktowałem jak trudny obowiązek.
Charakterystyczną cechą takiej postawy jest życie w trój-członowym cyklu: oczekiwanie, pozytywne doznania i… żal. I tak w kółko. Uwagę kierowana jest głównie na wyczekiwany czas, i na pozytywne uczucia, kiedy ten czas nadejdzie. Postawa ta praktycznie uniemożliwia pełne „konsumowanie” każdego innego czasu poza tym, którego oczekujemy. To tak, jak gdyby tylko Święta Bożego Narodzenia, sylwester, czy inne okoliczności były jedynym źródłem radości.
Czy musimy być aż tak uzależnieni od okoliczności zewnętrznych ? Czy możemy odczuwać radość, taką nie krzyczącą, ale na co dzień ? Czy możliwe jest, aby Święta Bożego Narodzenia, czy inne uroczystości były ważną, ale nie podstawową okazją do przeżywania tego uczucia?
Dziś z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że jest to możliwe. Uczucie szczęścia może być dostępne na co dzień, wymaga to jednak odpowiedniego poziomu samoświadomości. To stan, kiedy dostrzegamy nasze emocje i uczucia, i kiedy potrafimy je odróżnić. Ważna jest tu również świadomość, że to, co dzieje się na zewnątrz nie jest źródłem naszych doznań, a tylko bodźcem je wywołującym. I co ważne, nie jedynym.
Nie jest banałem to, co powiedział Ryszard Wagner „Nie szukaj radości w rzeczach – ona mieszka w nas samych.” Poświąteczny czas jest okazją, aby się o tym przekonać.
Koniec Świąt u wielu ludzi wywołuje żal za końcem czegoś ważnego, doniosłego, czegoś co było źródłem bardzo pozytywnych doznań. Sam pamiętam jak kiedyś ogarniał mnie ten przykry stan. Po chwilowym „ emocjonalnym tąpnięciu, ” jaki wywoływał koniec Świąt, umysł wypełniała myśl, że już wkrótce będzie sylwester. Potem wyznaczałem sobie kolejny oczekiwany czas, na przykład jakąś uroczystość rodzinną, spotkanie. Potem urlop, i tak żyłem w ciągłym oczekiwaniu na coś doniosłego, coś co wyróżnia się spośród codzienności, którą traktowałem jak trudny obowiązek.
Charakterystyczną cechą takiej postawy jest życie w trój-członowym cyklu: oczekiwanie, pozytywne doznania i… żal. I tak w kółko. Uwagę kierowana jest głównie na wyczekiwany czas, i na pozytywne uczucia, kiedy ten czas nadejdzie. Postawa ta praktycznie uniemożliwia pełne „konsumowanie” czasu poza tym, którego oczekujemy. To tak, jak gdyby tylko Święta Bożego Narodzenia, sylwester, czy inne okoliczności były jedynym źródłem radości.
Czy musimy być aż tak uzależnieni od okoliczności zewnętrznych ? Czy możemy odczuwać radość, taką nie krzyczącą, ale na co dzień ? Czy możliwe jest, aby Święta Bożego Narodzenia, czy inne uroczystości były ważnym, ale nie podstawowym źródłem tego uczucia ?
Z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że jest to możliwe. Uczucia te mogą być dostępne na co dzień, wymagają jednak odpowiedniego poziomu samoświadomości. To stan, kiedy dostrzegamy i odróżniamy nasze poszczególne emocje i uczucia. To stan, kiedy zaczynamy rozumieć, że to co dzieje się na zewnątrz nas jest tylko bodźcem uruchamiającym nasze doznania.
Nie jest banałem to, co powiedział Ryszard Wagner „Nie szukaj radości w rzeczach – ona mieszka w nas samych.” Poświąteczny czas jest okazją na to, aby się o tym przekonać.
Do refleksji nad tym tematem zmusiła mnie pani redaktor szczecińskiej telewizji. Zaprosiła mnie do programu, w którym miałem się o tym wypowiedzieć. I tu jak bumerang powrócił wiecznie żywy temat: brak umiejętności, którą nazywam „umiejętnością obsługi samego siebie”. Nieumiejętność radzenia sobie ze stresem, z destrukcyjnymi emocjami, dotyka również Świąt Bożego Narodzenia.
Chyba nikt nie zaprzeczy jak mocno w naszą kulturę wpisała się tradycja Świąt Bożego Narodzenia, ze szczególnym akcentem na wieczór wigilijny. Atmosfera ciepła, miłości, wzajemnej życzliwości, taka cicha radość, to charakterystyczne cechy tego okresu. Jednak Święta nie są źródłem, a jedynie bodźcem wywołującym te uczucia. Przygotowania posiłków, ubieranie choinki, potem wspólne zasiadanie do stołu , opłatek, to elementy rytuału świątecznego, który tylko wyzwala naszą życzliwość, miłość, które z kolei przekładają się na wyjątkową atmosferę. Z psychologicznego punktu widzenia Święta są wyjątkowym bodźcem uaktywniającym w nas te szczególne uczucia. Jednak pojawiają się one tylko wtedy, kiedy mamy do nich dostęp.
Charakterystyczną cechą ludzi długotrwale obciążonych stresem, wypalonych zawodowo, jest brak umiejętności cieszenia się. Ich uwaga tak bardzo skoncentrowana jest na ich uczuciu dyskomfortu, że niemożliwe jest, aby zainteresowali się innymi. Żadne zewnętrzne warunki, czy okoliczności nie są w stanie zmienić ich nastawienia. To obraz skrajny. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że krok po kroku zmierza do tego stanu. Obciążenia związane z przygotowaniami do Świąt działają na nich wyjątkowo destrukcyjnie. Perspektywa tej wyjątkowej atmosfery nie robi wrażenia. Myślenie o Świętach to głównie myślenie o „świętym spokoju”, którego tak bardzo pragną. Kiedy już zasiądą do świątecznego stołu mimo, że mają wokół siebie najbliższych, mimo, że wiele lat temu był to dla nich czas szczególny, dziś już zapomnieli jak smakuje radość.
Nie tylko przeciążona i zmęczona psychika jest przyczyną, dla której ludzie nie lubią Świąt Bożego Narodzenia. Są osoby, które jak tylko jest to możliwe unikają okoliczności sprzyjających wyrażaniu ciepłych uczuć, które akurat w tym czasie są tak ważne. Chowają się za fasadą pewności siebie i takiej niezależności od innych. Dzielenie się opłatkiem to dla niech katorga. Wiele lat temu uczestnicząc w wigilii w poszerzonym gronie widziałem mężczyznę, który dosłownie schował się za kamerą kiedy wszyscy składali sobie życzenia. Nie potrafił złożyć życzeń nawet swojej żonie i dziecku. Osoby takie mają swoje argumenty tłumaczące ich zachowanie, ale najczęściej żaden z nich nie mówi o problemie, który tak naprawdę mają ze sobą. Brak umiejętności obcowania z uczuciami pogłębiającymi relacje międzyludzkie, nie tylko z psychologicznego punktu widzenia, ale i praktycznego, jest problemem.
Kiedy pojawia się spadek zainteresowania Świętami Bożego Narodzenia, kiedy przestajemy je lubić, warto się zastanowić nad samym sobą, wzbudzić w sobie refleksję. Akurat te Święta są szczególnym sprawdzianem – bodźcem uruchamiającym w nas uczucia, które są ważne nie tylko dla innych, ale przede wszystkim dla nas samych. Ich brak to nie spadek atrakcyjności Świąt Bożego Narodzenia, a informacja o potrzebie niezbędnych przemian. Uczucie radości, szczęścia nie zanika w nas, tylko zostaje wyparte przez stres i towarzyszące mu emocje. Warto o tym pamiętać. To, że te uczucia są w nas, łatwo można się przekonać podczas łamania się opłatkiem z najbliższymi . To wtedy są najbardziej sprzyjające okoliczności, aby głos serca był silniejszy od efektów nadmiernego stresu.
Podczas badań kontrolnych, jakie przechodziłem kilka dni temu, pani doktor przypomniała mi o pokorze, którą powinienem w sobie rozwijać. Osiem lat temu miałem białaczkę, po której dziś nie ma śladu, nie licząc skutków chemii jaką wówczas musiałem brać. Okazuje się, że wielu chorych kiedy poradzi sobie z tą trudną chorobą zatraca pokorę wobec swojego stanu zdrowia. Skutecznie chroniąc siebie przed jedną chorobą wpadają w inną, która niekiedy kończy się śmiercią. Uwaga pani doktor przypomniała mi jak ogromne znaczenie w życiu ma pokora. Jej brak sprawia, że umysł człowieka wypełnia pycha, która potrafi zniszczyć jego osiągnięcia , odebrać zdrowie, a nawet doprowadzić do śmierci.
Najprawdopodobniej to z powodu braku pokory zbyt mało uwagi poświęcałem swojemu kręgosłupowi. Wkrótce czeka mnie operacja.
Miałem okazję obserwować ludzi, którzy w pełni wpisywali się w społeczne standardy sukcesu. Nie tylko ich stan posiadania, ale i styl życia potwierdzał ich sukces materialny. Bywało, że słyszałem z ich ust słowa „bogatemu wszystko wolno”. W pewnym momencie w ich życiu pojawiały się wyjątkowo nie sprzyjające dla nich okoliczności i wydarzenia. Niosły ze sobą problemy, trudności, w wyniku których niekiedy tracili wszystko co osiągnęli.
Bywa i tak, że w życiu ludzi odczuwających satysfakcję, mających poczucie życiowego sukcesu, pojawia się wydarzenie napominające do pokory. Tak opisała pożar swojego domu moja znajoma. Dziś z perspektywy kilku miesięcy po tym traumatycznym dla niej wydarzeniu, dostrzega pozytywne aspekty pożaru. Poza tym, że robi gruntowny remont domu, dzięki czemu będzie on jeszcze bardziej wpisywał się w jej potrzeby, dodatkowo poczuła pokorę, którą odczytuje jako bardzo pozytywne uczucie.
W moje pracy jako trener, coach, często mam okazję obserwować ludzi, którzy uważają, że życiowe postawy mieszczą się pomiędzy postawą spuszczonej głowy, a głową wysoko podniesioną. Pokora to dla nich życie ze spuszczoną głową, z „podkulonym ogonem”. Uznając ją jako jednoznacznie niekorzystną demonstrują swoją siłę, wywyższają się ponad innych. Ich ego jest tak przerośnięte, iż uznaje, że praktycznie wszystko może.
Podobnie Wikipedia opisuje pychę. Określa ją jako „postawę człowieka, charakteryzującą się nadmierną wiarą we własną wartość i możliwości, a także wyniosłością. Człowiek pyszny ma nadmiernie wysoką samoocenę oraz mniemanie o sobie.”
Tymczasem pokora, to nie życie ze spuszczoną głową. Uznaje ona pozytywny wpływu na życie innych czynników, a nie tylko naszego ego. Poprzedza ją odczuwanie wdzięczności, a jej efektem jest wiara w siebie. Wikipedia opisuje pokorę jako „cnotę moralną, która w ogólnym rozumieniu polega na uznaniu własnej ograniczoności, nie wywyższaniu się ponad innych i unikaniu chwalenia się swoimi dokonaniami.” W chrześcijaństwie jest ona uważana jako fundament wszystkich innych cnót.
Moja rozmowa z panią doktor przypomniała mi jak łatwo życiowe sukcesy mogą wyzwolić pychę, która wcześniej, czy później, ale zawsze prowadzi do problemów, a nawet tragedii. Przypomniałem sobie również jak ważna jest pokora, i że nieustannie trzeba o niej pamiętać.
Sąd Apelacyjny w Warszawie oddalił apelację posłów Twojego Ruchu od niekorzystnego dla nich wyroku I instancji. W ten sposób krzyż wiszący w sali obrad Sejmu od 1997 roku pozostaje na swoim miejscu. Krzyż wisi również w moim domu. Symbolizuje wiarę, którą wyznaję, i którą rozumiem przede wszystkim jako nieustanną pracę nad samym sobą, nad swoimi słabościami. Dla wielu osób, w tym osób duchownych, wiara to głównie demonstrowanie jej w różnej formie, jak również epatowanie jej symbolami na zewnątrz.
Poseł PiS, Mariusz Błaszczak komentując dzisiejszą decyzję Sądu Apelacyjnego powiedział, że „wiara ma charakter nie tylko prywatny, ale i publiczny”, kładąc wyraźnie nacisk na „publiczny”. Nie ukrywam mojego krzyżyka, który noszę na szyi, uważam jednak za poważny błąd zachwianie proporcji pomiędzy charakterem publicznym, a prywatnym wiary. Prowadzi to często do wypaczeń i odejścia od tego, co stanowi jej esencję. Wiara ma przede wszystkim charakter prywatny – osobisty. Przerabialiśmy już w naszej historii czasy kiedy Kościół walczył o jej charakter głównie publiczny, za co przepraszał Jan Paweł II.
Według Katechizmu Kościoła Katolickiego „Wiara jest możliwa tylko dzięki łasce Bożej i wewnętrznej pomocy Ducha Świętego” (1594), który „zamieszkuje w każdym z nas” (738). W innym miejscu Katechizm mówi „Jest ważne, by każdy wszedł w siebie…”(1779) ). Podkreśla również, że „Duch Święty jest…nadrzędnym podmiotem całej misji Kościoła”
Nieżyjący socjolog Jan Szczepański, którego trudno podejrzewać o związki z Kościołem twierdził, że „Doskonalenie siebie może dokonać się tylko w świecie wewnętrznym, a doskonałość dzieła w świecie zewnętrznym może być tylko odbiciem osiągnięć tego poziomu rozwoju świata wewnętrznego.” Mówią o tym również inne religie, mówią o tym filozofowie, mówi o tym również psychologia.
Mam świadomość tego, że o wiele łatwiej jest demonstrować na zewnątrz swoją wiarę niż rozwijać ją w sobie. Rozwijanie wiary jest procesem trudnym, o czym mówi zarówno Bilbia, jak i Katechizm Kościoła Katolickiego. W obliczu tych trudności nie można jednak ograniczyć się głównie do „charakteru publicznego” wiary. W ten sposób przestaje ona być wiarą przynajmniej tą, o której mówi Konstytucja Kościoła Katolickiego.
A może zamiast walczyć o krzyż, o odpowiednią pozycję Kościoła, skupmy się na rozwijaniu „prywatnego charakteru” naszej wiary. Jak wynika ze słów Katechizmu „…im bardziej jesteśmy ulegli wobec poruszeń łaski, tym bardziej wzrasta nasza wewnętrzna wolność i nasza pewność zarówno wobec trudności, jak wobec nacisków i przymusu ze strony świata zewnętrznego.” (1742).
Być może odpowiedni poziom naszej wiary sprawi, że nie będziemy musieli już o nic walczyć. Wówczas również swoim życiem, a nie symbolami wiary, będziemy zaświadczali o tym, jak ważna jest wiara w życiu człowieka, i jakie pozytywne i namacalne daje efekty. Myślę, że Bogu właśnie o to chodzi.
Pamiętam, jak wiele lat temu poprosiłem kolegę, aby nauczył mnie pływania krytą żabką. Początkowo usiłował opisać mi ruchy rąk i nóg, jak również kolejność ruchów, ale po kilku nieudanych próbach stwierdził, że łatwiej będzie mu to pokazać. Kiedy starałem się mojemu synowi opisać kolejność czynności jakie wykonuje kierowca od chwili ruszenia, a potem kiedy jedzie samochodem i zmienia biegi, miałem z tym spore trudności. To efekt nieświadomej kompetencji, stanu kiedy określone czynności wykonywane są automatycznie. Znacznie utrudnia to identyfikację poszczególnych etapów prowadzących do końcowego efektu danej czynności. Staję się to problemem kiedy potrzebne są korekty zautomatyzowanych zachowań.
Droga do nieświadomej kompetencji najczęściej wiedzie przez trzy etapy. Pierwszy to nieświadoma niekompetencja, kiedy jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z tego, że czegoś nie potrafimy. Dokładnie byłem w takim stanie, kiedy tylko z daleka oglądałem smartfona. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że nie potrafię go obsługiwać. Byłem na etapie nieświadomej niekompetencji. Kiedy rok temu kupiłem go, zdałem sobie sprawę z tego, że zupełnie nie wiem jak działa. I tak pojawił się u mnie kolejny etap świadomej niekompetencji.
Zaraz potem trochę pytając innych, trochę czytając poznałem jego podstawowe funkcje. Był to etap świadomej kompetencji. Jest to dokładnie ten sam stan jaki doświadczyłem, kiedy uczyłem się jazdy samochodem. Każdy ruch, każda czynność świadomie była wykonywana i kontrolowana. W wyniku doświadczeń obsługa telefonu i jazda samochodem zostały zautomatyzowane.
Dziś nie zastanawiam się jak odebrać telefon, czy dotrzeć do potrzebnej mi funkcji. Zupełnie nie myślę o tym, kiedy, i który bieg mam włączyć jadąc samochodem. W zakresie tych czynności jestem na poziomie nieświadomej kompetencji.
Praktycznie niemalże wszystkie nasze zachowania i reakcje są zautomatyzowane z tym, że nie wszystkie przechodzą wymienione wyżej etapy. Niektóre kształtują się od urodzenia poza naszą wolą. Sprawia to, że nie jesteśmy w stanie uświadomić sobie co wywoływało końcowy efekt naszego zachowania. Nie jesteśmy w stanie odtworzyć proces jego powstawania. Przykładem są tu reakcje na trudności, kłopoty, czy reakcje na innych ludzi.
Dobrze jest kiedy reakcje te przekładają się na wysoką jakość naszego życia. Służą naszej skuteczności życiowej oraz budowaniu satysfakcjonujących relacji z innymi. Jednak co zrobić, kiedy potrzebne są korekty, kiedy na przykład nasze reakcje są źródłem problemów zarówno dla nas samych, jak i dla innych?
Znam całą masę poradników pisanych z poziomu nieświadomej kompetencji. Słyszałem wielu trenerów rozwoju osobistego, którzy opisywali najbardziej skuteczne zachowania, jednocześnie nie potrafili odnieść się do ich pierwotnych źródeł. Będąc na poziomie nieświadomej kompetencji nie potrafili opisać łańcucha przyczynowo-skutkowego reakcji sprzyjających wzrostowi jakości życia. Przypominają mi kolegę, który usiłował nauczyć mnie pływania krytą żabką.
Od kilkudziesięciu lat bliski jest mi taniec towarzyski. Mój brat wcześniej był zawodowym tancerzem, a dziś jest nauczycielem tańca. Wielokrotnie widziałem jak trenuje innych. Aby doskonalić końcowy efekt ćwiczy ruch każdej części ciała swojego ucznia. Pokazuje w szczegółach pozycję stopy, kolana, bioder, ramion, rąk. Dobry nauczyciel tańca musi znać w każdym detalu wszystko to, co składa się na końcowy efekt poszczególnych figur tanecznych. Nawet jeżeli wcześniej, jako tancerz, był na poziomie nieświadomej kompetencji, jako nauczyciel tańca musi powrócić do świadomej kompetencji.
Nieświadoma kompetencja, będąca naturalnym procesem uczenia się, może być problemem nie tylko w przypadku nauczycieli tańca. Jest ona niepożądana również w przypadku tych, którzy chcą wspierać innych w procesie przemian. Sam opis najlepszych zachowań, czy to w roli menedżera, pracownika, żony/męża, rodzica i.t.d. nie wystarcza. Zalecenia: obserwuj i powtarzaj, najczęściej nie przekładają się na pozytywny efekt przemian. Trener rozwoju osobistego powinien znać szczegóły , a te niestety nie są dostępne na poziomie nieświadomej kompetencji.
W jednym z wywiadów Małgorzata Tusk omawiając swoją książkę powiedziała, że jej mąż płacze oglądając „Króla lwa”. Wywołało to całą serię komentarzy. Były wśród nich takie, które miały charakter prześmiewczy, jak również i takie, które łzy premiera interpretowały jako brak równowagi emocjonalnej, o czym mówiła jedna z posłanek PiS. Dlaczego ludzie nie potrafią odróżnić łez, będących reakcją na ból, złość, brak równowagi emocjonalnej, od łez szczęścia, czy wzruszenia?
Nie tylko „Król lew” sprawia, że i w moich oczach pojawiają się łzy. Pamiętam, jak wiele lat temu ukrywałem je. Mocno zakorzeniona w przestrzeni publicznej przekonanie, że prawdziwy mężczyzna nie płacze, podtrzymywane w domu i szkole sprawiło, że starałem się ukrywać moje łzy. Nie miało znaczenia, czy pojawiały się one z powodu bólu, czy w wyniku oglądanych filmowych scen, ja wstydziłem się swoich łez. Traktowałem je jako wyraz mojej słabości, co było zgodne z powszechnymi przekonaniami.
Wikipedia definiując płacz mówi o jego trzech formach. Jedna z nich to „stan emocjonalny, będący reakcją na strach, ból, smutek, żal lub złość”. Inny płacz „może być związany z pozytywnym, głębokim, wewnętrznym przeżyciem, któremu towarzyszą tzw. łzy szczęścia.” I trzecia forma będąca reakcją na „piękno”.
Wyższy poziom samoświadomości pozwolił mi dostrzec, że niektóre sceny filmów, czy programów telewizyjnych wywołują u mnie łzy, którym towarzyszą szczególne uczucia. Na pewno nie jest to strach, ból, smutek, żal, czy złość. Nie jest to również uczucie szczęścia. Łzy pojawiają się u mnie w odpowiedzi na sceny, w których w jakiejś formie pojawia się miłość. „Król lew” – film, który wywołuje łzy premiera Tuska, zawiera wiele scen będących wyrazem właśnie tego szczególnego uczucia.
Jednym z największych odkryć neuronauk jest odnalezienie neuronów (podstawowa komórka mózgu), które odzwierciedlają czynności i emocje obserwowanych obiektów. Nazwano je neuronami lustrzanymi. To one sprawiają, że możemy czuć to, co czują inni. Piszę „możemy”, gdyż są osoby, które nie mają kontaktu z własnymi uczuciami i emocjami, bądź też kontakt ten jest ograniczony, i nie mają one dostępu do pełnych informacji jakie przekazują im neurony lustrzane. Z reakcji premiera na film „Król lew” można wnioskować, że ma on dostęp do swoich uczuć.
Dziś kiedy się wzruszam, nie ukrywam swoich łez. Wiem, że są one odpowiedzią na to, co oglądam, a jednocześnie niezmiernie ważnym potwierdzeniem tego, że jest we mnie uczucie miłości, i że mam do niego dostęp. Mogę je wykorzystywać zarówno na swoją rzecz, wspierając w ten sposób moją konstrukcję psychiczną, jak również na rzecz innych obdarzając ich miłością.
Wśród polityków i komentatorów naszego życia politycznego i gospodarczego, dominują głównie krytycy. Taką postawę bez trudu można również zauważyć w pracy, czy w czasie spotkań towarzyskich. Jak twierdzi specjalista od kreatywnego myślenia Edward de Bono : „Dziś wielu ludzi uważa krytyczne myślenie za najważniejszą umiejętność.” Co jest tego przyczyną ?
Gdyby poprosić tych, którzy zajmują się głównie krytykowaniem o pomysł na poprawienie tego, co tak krytykują, to z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że nie będą w stanie wymyśleć nic konstruktywnego. Trudno mi sobie wyobrazić państwa Elbanowskich, którzy dziś głównie krytykują nasze szkolnictwo jako ludzi, którzy inicjują nowe pomysły, włączają się w poprawę pracy szkół, podobnie jak Jerzy Owsiak wymyślił jak wesprzeć polską służbę zdrowia. Trudno mi sobie wyobrazić większość posłów w roli twórców pomysłów w zakresie naszego życia gospodarczego czy społecznego. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, aby hierarchowie Kościoła w Polsce, wystąpili z pomysłem na zacieranie podziałów pomiędzy Polakami, na promocję chrześcijańskiej miłości. Jest za to w nich dużo krytycznych uwag dotyczących ateizacji Polski.
Wspomniany wyżej Edward de Bono w swojej książce „Myślenie równoległe” napisał: „ Nie ma wątpliwości, że krytycyzm jest bardzo atrakcyjny i satysfakcjonujący emocjonalnie…Krytykanctwo jest jednym z niewielu sposobów w jaki niekreatywni ludzie mogą cokolwiek osiągnąć….Krytykanctwo to nieskomplikowana i raczej prymitywna czynność umysłu.”
Prawdą jest, że umiejętność kreowania nowych pomysłów czy rozwiązań, to efekt cechy osobowości, którą nie każdy posiada. Cecha ta powszechnie traktowana jest jako przejaw kompetencji. Niestety wielu z tych, którzy jej nie posiadają kompensują ją krytykanctwem. W ten sposób budują postawę autorytetu. Jak pisze w swojej książce Edward de Bono : „ Wielu krytyków teatralnych stało się w ten sposób ważniejszych od autorów sztuk.”
Czy możliwe jest, aby krytykanctwo zamienić na twórczą krytykę ?
Ważne jest tu świadomość jaka jest różnica pomiędzy krytykanctwem, a twórczą krytyką. Krytykanctwo to efekt kompleksów, niskiego poczucia własnej wartości, które zostaje pogłębione na skutek konfrontacji z tymi, którzy mają pomysły. Wynik tej konfrontacji: jestem gorszy od innych, uruchamia mechanizm wytwarzający silny dyskomfort. Osobą winną za ten dolegliwy stan jest twórca pomysłu. Skrytykowanie go nawet nie wprost np. stwierdzeniem : to głupi i beznadziejny pomysł, przynosi krytykantowi ulgę. Najczęściej wykorzystuje on tego cały swój potencjał intelektualny, aby tylko wykazać błędy jakie tkwią w tym pomyśle. Im więcej argumentów, tym większa ulga.
Twórcza krytyka odnosi się do słabych stron samego pomysłu, przy jednoczesnym docenieniu jego mocnych strony. Jest uzupełnieniem pomysłu, formą „dopieszczania” go. Taką postawę może przyjąć jedynie osoba, która nie dostrzega w pomyśle zagrożenia dla swojego poczucia własnej wartości.
Krytykanctwo może zamienić się w twórczą krytykę tylko i wyłącznie w wyniku przebudowy fundamentów psychiki krytykanta. Skutecznym wsparciem dla tego trudnego procesu jest mówienie o tym, obnażanie mechanizmów, które leżą u podstaw krytykanctwa, doprowadzenie do tego, aby wiedza ta była powszechnie znana. W ten sposób przestaną robić wrażenie zgrabne konstrukcje intelektualne, gdyż łatwo będzie rozpoznawalne ich źródło.
Na pytanie jak widzisz tę sytuację, innych ludzi, każdy bez wahania opisuje i ocenia, to co widzi, niemalże bezgranicznie wierząc w to, że oddaje całą prawdę o otaczającej go rzeczywistości. Niektórzy mają wręcz wyjątkową umiejętność uzasadniania swoich ocen i demonstrowania stanowiska: ja się nie mylę, widzę świat dokładnie taki jaki on jest. Tymczasem psychologia w swoich licznych badaniach doszła do wniosku, jak często mylimy się w opisie rzeczywistości, która nas otacza. Rozwijające się obecnie neuronauki, zajmujące się badaniem naszego mózgu, w pełni to potwierdzają. Warto to sobie uświadomić, kiedy tak bardzo obstajemy przy swoich racjach.
Elliot Aronson uznany psycholog społeczny odnosząc się do wyników badań twierdzi, że „nie przetwarzamy informacje w sposób bezstronny, lecz zniekształcamy je tak, by pasowały do naszych wcześniej uformowanych poglądów.”
Pamiętam wydarzenie jakie opowiedział mi mój klient, które opisałem w mojej książce „Małżeństwo nie musi być loterią”. Jego poważnym problemem były relacje z żoną, która nieustannie poszukiwała potwierdzenia swojego stanowiska, że on ją nie kocha. Podejmował różne działania, by zmieniła swoją ocenę ich relacji, jednak żadne z nich nie miało wpływu na zmianę przekonań żony. Pewnego razu po wyjściu z kościoła zrobiła mu awanturę, twierdząc, że przez całą mszę przyglądał się jakiejś kobiecie. Jak mi opowiadał nie miał pojęcia o jakiej kobiecie mówi jego żona.
Niestety inteligencja, którą tak często eksponujemy jako bardzo pozytywną cechę człowieka, przyczynia się do pogłębiania błędnych przekonań. Edward De Bono, uznany specjalista w zakresie teorii konstruktywnego myślenia, nazywa to zjawisko „pułapką inteligencji”. Twierdzi on, że „człowiek wysoce inteligentny potrafi wymyślić dobrze skonstruowaną argumentację na poparcie praktycznie dowolnego punktu widzenia.”
Michael S. Gazzaniga, dyrektor Centrum Badania Umysłu SAGE na Uniwersytecie Kalifornijskim, w swojej książce „Kto tu rządzi – ja czy mój mózg”, opisał bardzo interesujący eksperyment: „uczestnikom eksperymentu charakteryzator wykonał na twarzy rzucającą się w oczy sztuczną bliznę, którą każdy z badanych widział w lustrze. Powiedziano im, że odbędą dyskusję z inna osobą oraz, że eksperymentatora interesuje to, czy defekt fizyczny badanego – blizna – będzie wpływała na zachowanie rozmówcy. Badani mieli zwracać baczną uwagę na zachowania, które ich zdaniem stanowiły reakcję drugiej osoby na bliznę. W ostatniej chwili eksperymentator powiedział, że musi nieco zwilżyć bliznę, by nie zaczęła pękać. Tak naprawdę usunął bliznę, bez wiedzy osoby badanej. Następnie badani odbywali dyskusję z inna osobą, a po jej zakończeniu eksperymentator pytał ich o przebieg tej interakcji. Badani twierdzili, że rozmówcy zachowywali się wobec nich okropnie: byli spięci i traktowali ich protekcjonalnie. Następnie każdemu z badanych pokazano film wideo zarejestrowany w trakcie dyskusji i poproszono o wskazanie tych zachowań rozmówcy, które stanowiły jego reakcję na blizn. Badani zwracali uwagę na fakt, że ich rozmówca patrzył w bok. Interpretowali to zachowanie jako reakcję na bliznę.”
W eksperymencie tym przekonanie o negatywnych reakcjach jakie wywołuje blizna, zadecydowało o interpretacji zachowań rozmówców. Blizny nie było, a przekonania zdecydowały o sposobie postrzegania zachowań innych. To, co widzieli badani musiało pasować do ich „wcześniej uformowanych poglądów”.
Przekonania wpływają na naszą percepcję, tworzą obraz otaczającej nas rzeczywistości. Wpływają na postrzeganie naszego partnera, na interpretację naszych relacji z innymi, na interpretację naszych możliwości, szans i zagrożeń. To one decydują jak postrzegamy nie tylko najbliższe otoczenia, ale również nasz kraj, świat i całe życie.
Okazuje się, że inteligencja, którą wykorzystujemy do lepszego zrozumienia świata, potrafi wyprowadzić nas na manowce. Dostarcza jedynie kolejnych argumentów potwierdzających nasze błędne przekonania.
Wspomniany wyżej Elliot Aronson twierdzi, że „Jeśli nie uświadomimy sobie naszych ograniczeń poznawczych , nie możemy nic zrobić dla ich przezwyciężenia.”
Od lat zadaję sobie pytanie dlaczego psychologowie nie podejmują żadnych działań na rzecz upowszechniania wiedzy o błędach jakie popełnia nasza percepcja? To z powodu braku tej wiedzy w świadomości społecznej cały czas utrzymuje się przekonanie, że racja jest tam, gdzie są argumenty. To one są podstawowym narzędziem w przekonywaniu innych do swoich racji. Nic nie mówi się na temat faktu, że zgrabne konstrukcje intelektualne mogą nie mieć nic wspólnego z prawdą o otaczającym nas świecie, a wręcz mogą być jego zaprzeczeniem. Historia dostarcza, aż nadto dowodów potwierdzających ten fakt. Przekonywującą retorykę może opanować osoba zaburzona psychicznie.
Cały czas mam nadzieję, że wiedza o mechanizmach kierujących człowiekiem, o jego ograniczeniach, jak i o możliwościach, które potwierdza nauka, będzie wiedzą powszechną. W tym widzę szansę na to, aby w świadomości społecznej poszukiwanie prawdy stało się ważniejsze od nieustannego udowadniania światu i sobie, że to my widzimy świat taki jaki on jest, że to my mamy rację.